15 paź 2008

Nie do czas

Brak mi czasu, snu i pamięci operacyjnej, by pamiętać o wszystkim, o czym pamiętać powinnam. Nie brak mi zen i sprawności organizacyjnej, bo choć z niemałym trudem udaje mi się jeszcze panować nad remontowym i pracowym rozgardiaszem.
Stara kuchnia została spakowana, aż się zdziwiłam, że tak mało tego było. Przeglądając zawartość kuchennych szuflad, z niejakim zdziwieniem odkryłam w nich masę sprzętu komputerowego i biżuterii. Ani jednego ani drugiego mi specjalnie nie brakowało przez ostatnie pół roku, czyli mogłabym spokojnie toto powyrzucać. :-) Za to znalazłam moją bezprzewodową słuchawkę, z której stratą już się pogodziłam.
Nowa kuchnia nabiera kształtów.
Zaczyna do mnie docierać, że kolor ścian można wybierać miesiącami. Do tej pory miałam to z głowy, bo zawsze były białe. A teraz się waham. Pewnie nabędę sobie kilka puszek i będę obsmarowywać ściany, aż w końcu i tak przemaluje je na biało. :-)
Z innej beczki - dobija mnie siedzący tryb życia. No po prostu mnie nosi, ale obowiązki przed przyjemnością. Na weselu kuzyna nie dane mi było się wytańczyć, raczej chowałam się po kątach przed pijanymi wujkami. (Bo przecież wesele nie może się odbyć bez przynajmniej jednego pijanego wujka, który za punkt honoru stawia sobie szaleńcze obtańcowanie wszystkich pań. Tu wujków była cała chmara, prym wiódł wuj Stefan - osiemdziesiątka na karku, połamane żebra, tańczył w gorsecie i naprawdę baliśmy się, że padnie trupem na parkiecie). Za to pograłam w bilarda, a po drodze na drugi koniec Polski moj Tata dał mi poprowadzić swoją Helgę. Kilka godzin jazdy w atmosferze jak na egzaminie na prawo jazdy. :-)
Przy okazji podróży poznałam stan polskich dróg i przekonałam się, że słusznie czynię jeżdżąc pociągami. Co prawda dziur, w których można urwać koło jakby mniej, ale za to samochodów i tirów jakby więcej. Za to autostrada A1 (a raczej ten jej nędzny kilkudziesięciokilometrowy odcinek) bardzo wporzo. Pusto, dużo miejsca, czyste bezpłatne kibelki, niemal jak w Niemczech. Jeszcze ze 100 razy tyle i będzie nieźle. :-)
Wracając do dygresji o braku ruchu, dziś wieczorem olałam kwestie kuchenne i urlopowe (ciągle się przygotowuje, umiejętnie podsycając reisefieber) i pojechałam rowerem nad morze. Cud miód orzeszki. Wyjątkowo prawie nie wiało. W nadmorskiej panoramie miasta pojawiły się czerwone lampki prawie już ukończonych Sea Towers. Na bulwarze mimo późnej pory sporo spacerowiczów, ale szczęśliwie już nie turystów. W Kontraście grają szanty. Ukończono budowę falochronu w marinie i przybyło trochę lamp, które bardzo ładnie odbijają się w morzu. Muszę tam częściej jeździć, to przecież rzut beretem ode mnie. A jod jak widać bardzo wpływa na blogowy słowotok. Dobranoc. :-)

5 paź 2008

Muszę być czujna! Mój mąż przyjdzie na świat już za 10 lat. :P

A także, gdy mi będzie smutno i źle to przypomnę sobię minę Dulbeba, gdy grając w kalambury pokazałam rybę głaszcząc Lunię po twarzy. :-)
Jeśli nie wiesz o co chodzi, drogi czytelniku, to polecam stronę kampanii społecznej "Ryba wpływa na wszystko" oraz trzeci od góry filmik o rybie wpływającej na cerę.
Poza tym w telegraficznym skrócie.
Znowu byłam w Krakowie. Jak zwykle było niezwykle. Wiem, ze prawdopodobnie nie do końca podstawnie gloryfikuję to miasto, ale phi! mogę i będę to robić. Tym razem udało się dotrzeć na koncert Bożyka i z grubsza pamiętam moment wyjścia z Awarii.
Nadal się remontuję, na szczęście zmierza to ku końcowi, za tydzień czekają mnie 3 dni rozpierduchy kuchennej, a potem tylko generalne sprzątanie, kilka tygodni czekania na meble i voila! będę mogła w spokoju zająć się tak prozaicznymi czynnościami jak szukanie kinkietu, komody i ładnych ram do obrazków. W każdym razie bożonarodzeniowe ciasto mam zamiar piec już w nowej wypasionej kuchni.
Dziś się kończy mój pierwszy od dwóch miesięcy wolny weekend. Spędziłam go nadrabiając zaległości zdjęciowe (choć nadal kilka folderów czeka na przejrzenie i publikację) oraz łażąc po sklepach, tj. przepraszam galeriach handlowych. To ostatnie jest chyba ulubionym zajęciem weekendowym mieszkańców Trójmiasta; korków takich jak pod Ikeą nie widziałam od dawna. Kupiłam sobie kreację na wesele kuzyna oraz kurtkę. A właściwie to moja Mam kupiła sobie kurtkę. Do której po zmierzeniu zapałałam tak gorącą miłością, że musiałam sobie nabyć identyczną. Nic nie poradzę, że moja rodzicielka jest dla mnie wzorcem jeśli chodzi o styl. (Co powoduje sporo śmiesznych sytuacji, kiedy np umawiamy się na kawę i obie nosimy mega rzucające się w oczy, identyczne srebrne korale. :-) )
To o czym by tu jeszcze na fali mojego nagłego gadulstwa...
A może o tym, że dziś szłam z Tatą do pralni (a jakże, zlokalizowanej w centrum handlowym) i idąc pośród sklepów nuciliśmy Die Fahne hoch oraz Lili Marlene, bo akurat mieliśmy fazę na niemieckie pieśni wojenne.
A za 5 tygodni urlop. To pewnie jakoś za 7 tygodni się odezwę, by podzielić się wrażeniami. :-)