24 gru 2008

Światecznie

No to kazdemu wedlug zaslug, potrzeb, checi... :-)
Bawcie sie dobrze i odpoczywajcie!

2 gru 2008

Londyn, dzień przedostatni i ostatni.

Plan na sobote byl taki, ze czas na Prawdziwa Kulture, pod postacia British Museum. Ale gdy zobaczylam, ze nie pada szybko zmienilam plany i postanowilam zrobic sobie spacer po Pall Mall (ciekawe swoja szosa skad ta nazwa, zawsze bylam przekonana, ze to po prostu marka fajek :-)), St James Park i okolice. Poszwedalam sie zatem, zrobilam zdjecie rezydencji ksiecia Karola, mase zdjec wojakom na koniach, a kiedy mimo braku deszczu zrobilo mi sie zimno, poszlam do National Gallery poogladac malarstwo. W punkcie z audioprzewodnikami musialam zostawic jakis dokument, wiec podalam pani paszport (nic innego nie mialam), a pani mi na to "dziekuje". I powiedziala, ze wziela mnie za... Wloszke. Italia ludny kraj, wiec pewnie znalazlaby sie tam jakas Wloszka o wygladzie zblizonym do mojego. Ale i tak mnie nieco zamurowalo.
Przez galerie przebieglam kurcgalopkiem, bo obrazow cala chmara i to duzo ciekawszych niz bohomazy w Tate Modern, ale jak na zlosc czas mnie gonil, wiec przy impresjonistach to juz tylko przeszlam przez sale stwierdzajac "o, lilie na wodzie", "o, tancerki". W sumie znam to dosc dobrze z Free Rice. Podobnie jak "Sloneczniki", ktorych obecnosc zanotowalam po tlumie klebiacym sie wokol obrazu. Ale powiedzmy, ze i na zywo juz sie tego naogladalam w Paryzu i Amsterdamie.
Potem byl "Upior w operze", a dokladniej to w Her Majesty's Theatre. Niestety wyszlo moje nieobycie musicalowe. Gdybym wczesniej toto widziala/slyszala to pewnie wybralabym jakis inny spektakl. Jakos opowiesci w stylu wysoce harlekinowym nie trafiaja do mnie. Na szczescie wykonanie bylo bez zarzutu, chorki spiewaly ladnie, solisci jeszcze lepiej, a o to przeciez mi chodzilo. Nasz Teatr Muzyczny, z jedna jedyna Grazyna Drejska, ktora umie spiewac moze sie schowac.
Po tej dawce kultury spotkalam sie z Ania, ktora przekonala mnie do lansiarskiego sushi. Wczesniej owszem probowalam, ale smak surowej ryby mnie odrzucal. Widac do wszystkiego trzeba dorosnac. Przy okazji udalo mi sie opanowac paleczki (jedzenie nimi okazalo sie byc trudne moze przez jakies 5 minut, potem szlo zupelnie latwo). No dobra, nie bede wiecej pisac o sushi, bo mi slinka leci. To faktycznie uzaleznia. :-)
Z suszarni przenioslysmy sie do pubu mieszczacego sie w jakiejs krypcie, gdzie tego wieczoru dominowala muzyka lat 90tych, co sprawilo, ze powspominalysmy stare dobre licealne czasy, jednak kiedy natezenie muzyki sprawilo, ze ciezko ja bylo przekrzyczec poszlysmy dalej, by wyladowac w koncu w Starbucksie na czekoladzie. Bardzo ciekawe menu nam tego wieczora wyszlo. Sushi, cidr (Ania Guiness), a potem czekolada. Wot globalizacja. :-)
Na koniec dnia zostalam zaprowadzona do dzielnicy gejowskiej. Chyba ten cidr (cholibka, jak to sie spolszcza?) tak na mnie zadzialal, ze na ulicy pelnej (wg. A) obsciskujacych sie facetow, ja nie bylam w stanie dostrzec zadnego geja.
Nastepnego dnia spakowalam sie (z zalem) i odstawilam bagaz na dworzec, co bylo bledem, bo wpakowalam sie w gigantyczna kolejke do przechowalni, w ktorej to kolejce stali chyba wszyscy pasazerowie porannego Eurostar'a z Paryza. Moze to zmeczenie, ale Francuzi wybitnie dzialaja mi na nerwy. Bardziej niz Arabowie, Hindusi, Chinczycy i mlodociani murzyni razem wzieci.
Kiedy juz odstalam swoje, pozbywszy sie ciezarow ruszylam do Selfridge'a, gdzie postanowilam spelnic swoja ostatnia zakupowa zachcianke. Przy okazji zobaczylam jak odbywa sie tu handel w dzien swiety. Do sklepu dotarlam za kwadrans 12 i balam sie, ze bede musiala stac przed drzwiami (oficjalnie w niedziele handluje sie od 12), ale patrze, ze wszystko pootwierane, w srodku tlum, no moze to z okazji nadchodzacych swiat. Weszlam do srodka i probowalam sie zapytac pania, gdzie sa konkretne stoiska. A pani mi na to, ze "she is unable to serve me untill noon". Tubylcy w tym czasie stworzyli juz ogonki do kas, gdzie obsluga stala przed wlaczonymi kasami i czekala az wybije dwunasta. Przez ten kwadrans glos z radiowezla powtarzal w kolko ten sam komunikat, ze ze wzgledu na Sunday Trading Act, shop jest otwarty for browsing only i mowil ile jeszcze minut trzeba czekac.
W koncu zrobilam zakupy, zostalam zachecona do wpisania sie na kolejna liste snail-mailowa, ze przysla mi katalog i probki (sprzedawczyni zupelnie sie nie przejela faktem, ze jestem z Polski) - jasne, znowu poczta sie oblowi, no i poszlam zazyc ostatnia dawke kultury w British Museum. Ktore British jest chyba tylko dlatego, ze miesci sie w Brytanii, bo zbiory sa z calego swiata. Ogolnie muzeum super jesli chodzi o wystroj, sposob pokazywania eksponatow, piekne wnetrza etc. Tylko jakos mi nieswojo kiedy w Londynie ogladam fragmenty Mauzoleum w Halikarnasie. Tak jakby nie tu ich miejsce. Chociaz nie mam takich oporow, kiedy ogladam Dame z lasiczka w Krakowie, choc przeciez namalowal to Wloch. A moze oni po prostu uchronili te wszystkie ruiny przed zniszczeniem? Moze nawet zaplacili?
Po obejrzeniu jakiejs 1/3 tego, co bylo do zwiedzenia musialam powoli przemieszczac sie w strone bagazu i lotniska. Na koniec przeszlam jeszcze przez galerie Middle East i stwierdzilam, ze koniecznie musze pojechac do jakiegos Uzbekistanu, czy inszego Iranu.
I wlasciwie w tym miejscu moge skonczyc to dwutygodniowe relacjonowanie. Bo reszta byla przewidywalna - poszlam na obiad, wsiadlam w pociag, przesiadlam sie na samolot i o 23, po 15 dniach i 17 godzinach bylam w Gdansku.
Wrocilam wymeczona, zadowolona, majaca dosc chodzenia i nieslychanie szczesliwa, ze wszystko, co zaplanowalam wypalilo, plan sie powiodl, nie przytrafilo mi sie nic zlego i nawet bagaz dolecial razem ze mna i w calosci.
To dobranoc.
PS. Zabralam sie juz za zdjecia. Jak uda mi sie chocby przebrac pierwszy tydzien, to pochwale sie linkiem do nich.