16 gru 2011

TGIF

Kiedy byłam mała dziwiłam się dlaczego moi rodzice dyskutują z przyjaciółmi na imprezach o polityce. Dlaczego skoro się nie widzieli kilka miesięcy, kłócą się o to kto ma racje w kwestii dekomunizacji, zamiast opowiadać sobie co się wydarzyło przez ten czas, bawić się razem.
Teraz sam jestem dziadkiem. Pół ostatniej imprezy spędziłam na dyskusji o wieku emerytalnym służb mundurowych. Okazało się, że mamy z moim przyjacielem ze studiów zupełnie odmienne zdanie na ten temat. Dlaczego więc dyskutujemy na temat różnic zamiast po prostu pić wódkę? Albo chociaż wspominać jak piliśmy wódkę na studiach?
Niepostrzeżenie, powoli, krok po kroku, staje się dorosła, sama sobie przypominam moich rodziców. Nie wiem jak to się stało, ale mam w domu mnóstwo wytrawnego czerwonego wina. Jak, to, jeszcze chwilę temu nie znosiłam czerwonego wytrawnego wina!? Coraz częściej działam tak, jakbym wiedziała lepiej, skąd mi to się wzięło? Wczoraj stałam w korku i (TAK, naprawdę tak pomyślałam) doszłam do wniosku, że jak miałam lat 16 i okres buntu, burzy i naporu, to moi rodzice mieli RACJĘ. Brrr!!!
Kiedy nagle okazuje się, że doktorat mojej mamy i cała jej wiedza na temat historii i systemów politycznych bardzo mi się przydaje w rozważaniach okołopracowych; dyskusja na temat demokracji i leseferyzmu okazała się być bardzo apropos codziennego życia korporacji.
Odpuszczam coraz bardziej, wybaczam, coraz więcej rzeczy jest mi obojętne, mam kręgosłup moralny, stroję się do okazji, bez problemu ubieram polar i adidasy idąc do pracy, jestem autentycznie wdzięczna, a potem znowu robię coś, co sprawia że czuję się na lat szesnaście. I niech już tak zostanie.

1 paź 2011

Bo zawsze może być lepiej. :)

Przed wyjazdem na urlop porządkuję papiery, robię na dysku miejsce na nowe zdjęcia.
Znajduję takie perełki i po raz kolejny mam ochotę znaleźć jakieś bóstwó, któremu mogłabym podziękować za naszą trudną (bo kilometry), fantastyczną (bo ludzie), absurdalną (bo TAK!) bifurkację. Ale to chyba po prostu my sami. :)

11 wrz 2011

Reykjavik story. The last part.

Notatki z Islandii znalezione po kilku miesiącach. A ponieważ powinnam teraz robić mnóstwo innych rzeczy, więc. :)
Raz usłyszałam jak ktoś trąbi. Ponieważ było to pod koniec wyjazdu - byłam przyzwyczajona do tutejszego spokoju i luzu - przestraszyłam się - coś musiało się stać! Okazało się, że rower przypięty do latarni przewrócił się i jego koło wystawało na ulicę uniemożliwiając przejazd aut.
Koreańczycy nauczyli mnie robić bisukaru - koreańską ryżankę, którą jedzą wszystkie grzeczne koreańskie dzieci. Bardzo mi smakowało (jak wszystko z mlekiem, no może z wyjątkiem Malibu :P).
Kanadyjka w ramach wolontariatu (cytuje by nie zepsuć tłumaczeniem) 'donates her hair'.
W przedszkolach byli panowie przedszkolanki. Czy istnieje sensowną nazwa mężczyzny, który zajmuje się dziećmi w przedszkolu? Przedszkolanek?
W centrum handlowym znane marki sąsiadują z ciuchlandami. Te ostatnie są tu wielce popularne - przy islandzkich cenach nie dziwota.
Na basenie widziałam pana z nogą w gipsie. Specjalny pokrowiec i zupełnie nie przeszkadzała mu ona w pływaniu.
Opowieść naszego przewodnika podczas wyprawy na Snaeflesness: over there used to live a fox hunter. Authorities paid him for every fox he shot. So he was very thorough at his work. He went hunting and he tried to kill whole family he killed fox mother, fox father and fox children.
Za to podczas przebieżki wokół półogra Bardura ten sam przewodnik ostrzegał nas 'Don't look him in the eye. Or you'll die INSTANTLY. '
Eurowizja na Islandii to sprawa wagi państwowej. Podczas finałów życie zamiera, widzowie zgromadzeni w pubach żywiołowością reakcji przenikają kibiców.
Widziałam Parlament, siedzibę premiera, prezydenta, bank centralny, lotnisko, centra handlowe. Nigdzie żadnych ochroniarzy, strażników, mundurowych, wojskowych (btw, Islandia nie ma sił zbrojnych). Jakie więc było moje zdziwienie, gdy podczas spaceru natknęłam się na budynek otoczony zaporami przeciwczołgowymi, strzeżony przez uzbrojonego strażnika, kraty w oknach i strażnik nie pozwolił mi na zrobienie zdjęć. Zanim przeczytałam tabliczkę nad drzwiami było dla mnie jasne, że mam do czynienia z ambasadą Stanów.
Przewodniczka zorganizowanej wycieczki po Reykjaviku niosła ze sobą drabinę. Gdy chciała coś powiedzieć całej grupie rozstaw Ala owo narzędzie pracy i przemawiała z wysokości.
Wracając z imprezy usiadłam na murku, żeby skończyć pisać smsa. Jacyś zupełnie obcy ludzie mnie zagadnęli 'Is everything ok?'. Liczę, że to dowód wszechobecnej życzliwości, a nie mojego wyglądu. :)
Kawalkada policjantów na motorach. Każdy motor cywilny, każdy inny, panowie (a może panie też?) po prostu mieli na sobie żarówiaste kamizelki z napisem Policja na plecach.
Ultimate fuel - hydrogen gas station znalazłam na przedmieściach Reykjaviku.
Niewiele dalej były dwa nowiusieńkie i nieczynne centra handlowe. Jak przyeszedł kryzys i bankructwo najemcy się wycofali.
Horse rental. Brzmi absurdalnie (ale nie tak, jak 'konie na godziny'. :)
Japończycy zachwalali wołowinę z Kobe. Kobegiu o niej mówią.
Rano (tak nieomal do południa) po Reykjaviku chodzą tylko turyści.
Fajnie się prezentował krawaciarz jadący na rowerze. Nie dość, że był w samym gajerze, gdy temperatura nie przekraczała 5 stopni, to nic sobie robił z wiatru, który malowniczo powiewał jego krawatem.

4 wrz 2011

Bo pewne rzeczy po prostu są proste.

Czyli dopadł mnie stres, ludziowstręt i krytycyzm ponad wszelką miarę. I tak się wożę z całą masą przemyśleń, wkurzeń, niezadowolenia przede wszystkim z siebie. Na parapecie koło łóżka postawiłam pocztówkę z Islandii z napisem 'to soak your head in water'. Więc w poczuciu, że trzeba przetrwać, przespać, przeczekać trzeba mi chodzę na basen, zanurzam głowę, pozwalam na chwilę niemyślenia. W pozostałych chwilach wałkuję we łbie mnóstwo różnych co, po co, dlaczego i skąd. Wałkowanie na wszystkie strony nie pomaga. Ulga przychodzi w najmniej spodziewanym momencie, z najmniej spodziewanej strony - budzę się z krzykiem z koszmaru sennego i wtem - eureka! Już wiem co mi dolega, co powoduje zaciskanie szczęk, napinanie mięśni i nieustającą chęć wyprasowania sobie mózgu żelazkiem.
Przeżywszy w wyobraźni najgorszy z możliwych scenariuszy, nagle okazuje się, że cała sprawa ma pozytywy, niepowodzenie planu A daje szansę planom od B do Z i dlaczego się w sumie bezsensownie upieram, że wszystko musi być dokładnie tak, jak zaplanowałam, pod dyktando, linijkę, według algorytmu, gdzie z każdego kwadracika schematu odchodzi tylko strzałeczka z opcją TAK.
Powtarzam sobie jak mantrę, że niepotrzebnie się przejmuję, wypieram z głowy kolejne złe scenariusze, przecież wiadomo, że się nię sprawdzą, nigdy się jeszcze
nie sprawdziły. Planuję urlop, na który wcale nie mam ochoty, choć to przecież spełnienie marzenia. Nagle mam myśli, że chciałabym w górach, ale ja przecież nie
lubię gór i pieszych wędrówek. Potrzebuję przestrzeni. Jeszcze ten planowany niechciany urlop się nie zaczął, a myśli wybiegają w 2012 i kolejne wyjazdy. Pierwszy raz w życiu nie umiem podjąć decyzji. Piętnaście lat temu na samą myśl, że mogłabym zobaczyć Big Apple eksplodowałabym z radości, więc dlaczego teraz pomysl jechania tam z najfajniejszymi ludźmi jakich znam uwiera niczym piasek w bucie, intuicja wrzeszczy, szkoda tylko, że to pusty wrzask, bez konkretnego przekazu. Wszem i wobec mówię, że nie jadę, a ukradkiem, jak nikt nie widzi sprawdzam cenę biletów. Próbuję znaleźć dużo przeciw, a jednocześnie wiem, że chcę tam być; planuję alternatywne wyjazdy, takie bardzo szalone z widokiem na Himalaje (o co chodzi z tymi górami?!), składam obietnice, że teraz to już na pewno się wezmę za siebie żeby mieć kondycję i wejść na Kilimandżaro; ale rzeczywistość skrzeczy, przecież dobrze wiem, że chcę książki, herbaty i tego, by nie musieć podejmować żadnych decyzji, przez chwilę nie być odpowiedzialną, zorganizowaną i przezorną, niech ktoś za mnie zdecyduje, zrobi, chcę na gotowe.
A prostota tkwi w recepcie na ludziowstręt. Jak zwykle gdy w grę wchodzą proste jak drut rozwiązania nie obyło się bez Luni i hołubienia naszego skilla polegającego na znajdowaniu nasłonecznionych, ciepłych miejsc gdzie dają zimne piwo, w czym osiągnęłyśmy prawdziwe mistrzostwo. Usłyszałam kilka słów prawdy, powiedziałam parę niefajnych rzeczy na głos, a gdy Intercity przez Kutno zniknął za zakrętem wiedziałam, że moją mizantropię mogę odłożyć na półkę. Mam najfantastyczniejszych przyjaciół na świecie i nie powinnam była nigdy w nich wątpić.
A reszta też się ułoży. W takim towarzystwie nie ma specjalnie wyjścia. :)

10 cze 2011

Reykjavik story continued. (napisane 24 maja)

Algierscy piraci. Dopłynęli do Islandii parę wieków temu, wybili trochę ludności, a resztę wzięli do niewoli. Od tamtego czasu w Islandii obowiązywało prawo, wg którego można bezkarnie zabić muzułmanina.
'On 16th of July 1627, 300 Algerian pirates attacked Vestmannaeyjar. The pirates spent three nights there. They captured people, tied them on their hands and feet, killed the ones who fought back and went after the people who had fled to the mountains. They captured 234 people and brought them to Algeria, they killed 36 people but 200 people were able to hide. This was a very tragic event in the history Vestmannaeyjar and of course also for all Iceland. Later other pirates attacked other places in Iceland.'
Cytat za: http://waterfire.fas.is/Iceland/Sagaislands.php
Na przemieściach Reykjaviku są blokowiska. Niebrzydkie (jak na blokowiska), ale o bardzo polskim wyglądzie.
Podczas piwa z naszym przewodnikiem każdy opowiadał trochę o sobie. Japończyk opowiadał co robił w trakcie ostatniego trzęsienia ziemi. Szło to mniej więcej tak: byłem na uczelni w trakcie laboratorium. W jednej ręce trzymam jeżowca, a w drugiej fiolkę z kwasem. I wtem zatrzęsła się ziemia. Wybiegłem z budynku, udałem się do miejsca zbiórki, a potem do rana wracałem na piechotę do domu. Podobno jeżowiec przeżył.
Kierowca-przewodnik zademonstrował nam też, że: można poprosić na stacji benzynowej o pożyczenie słuchawki telefonu stacjonarnego i normalnie pogadać, przy wjeżdżaniu w chmurę pyłu wulkanicznego zatrzymał machając samochód nadjeżdżający z naprzeciwka, zapytał jak jest dalej, dostał od tamtych ludzi aparat ze zdjęciami (jakaś wypasiona lustrzanka tak btw), wziął ten aparat, wsiadł do naszego busiku, pokazał nam zdjęcia i dopiero oddał. Wszystko na środku drogi. Za nami utworzył się kilkusamochodowy korek, ale mimo że cała operacja trwała kilka minut nikt nie zatrąbił!
Koreanka, której intonacji będzie mi na pewno brakować jak stąd wyjadę,
inaczej rozmawia z rodzicami, a inaczej z nami, bo starszym należy się szacunek. Owszem wszyscy to robimy w jakimś stopniu, ale trzeba ją usłyszeć by docenić różnicę. :)

Reykjavik, początek drugiego tygodnia (napisane 24 maja)

Garść notatek z telefonu. Jeśli się będę powtarzać to trudno. :)
Mam nową teorię, że o kraju w dużej mierze świadczy to, jak wygląda sklep typu "wszystko za złotówkę". W tutejszym mogłabym mieszkać i w ogóle. Rzeczy są ładne, tanie, niebanalne, nieprzekombinowane, o nienagannym designie. I wołają do mnie mamo. Wkurzają mnie te ograniczenia na bagaż. :)
Polacy są widoczni. W przedkolu na 12 dzieci 3 było z Polski. Wszyscy pracownicy Biedronki-Bonusa są z Polski. (Na pewno wszystkie kasjerki, bo przyuważyłam jak ze sobą rozmawiały).
Islandzkie dzieci to osobny rozdział - są grzeczne i nadspodziewanie ciche. A mam trochę pola do obserwacji, bo odwiedzam przedszkola, chodzę na basen, z którego korzystają szkoły i przedszkola. Trzy razy byłam świadkiem jak bachor darł ryja i za każdym razem okazywało się to być polskie dziecko. I nie mam na myśli niemowlaków (bo jak poznać w jakim języku się drą?), ale cztero, pięciolatki, które chodzą i mówią. Wychodzi na to, że jak mieć dziecko to tylko z Islandczykiem, na Islandii. :D
Zmieniając temat, poznałam mnóstwo gier i zabaw. Mogę Was po powrocie nauczyć koreańskiej zabawy "bunny, bunny". Drinking game będzie z tego przedni. ;)
Niepełnosprawni - są traktowani jak wszyscy inni i nikt im nie pomaga. Na basenie widziałam dziewczynkę na wózku. Bardzo powoli, ale radziła sobie sama - z wózkiem, ręcznikiem, myciem, wejściem do basenu. I mimo tego, że tu na basenach aż roi się od staffu, który uważnie sprawdza, czy każdy zdejmuje kostium i dokładnie się myje, nikt tej dzieczynce nie pomagał ani nie ułatwiał.
Islandczycy w ogromnym stopniu polegają na wolontariacie. Recepcjonistka w Vik - małej wiosce na południu, gdzie zastał nas wybuch wulkanu, była Amerykanką, która pracowała tam za wikt i opierunek. Wolontaiursze hodują warzywa szklarniowe, pomagają przy porodach owiec (co pewnie się jakoś nazywa). I cała masa tych wolontariuszy, choć jest z rożnych miejsc ma ciężką obsesję na punkcie Islandii. :)
Z Islandzkiego rozumiem tylko wyrazy podobne do niemieckich, czy angielskich, ale i tak w pierwszej minucie rozpoznałam o co chodzi, gdy radio w samochodzie wyszukało islandzkie Radio Maryja. :)
Tubylcy, z którymi miałam styczność są absolutnie niepoprawni politycznie ale zarazem przyjaźni i pogodni. I niebywale wyluzowani, o czym już pisałam.

Będąc wolontariuszem na Islandii. (napisane 19 maja)

Wolontariat kojarzył mi się z pomaganiem tym, którzy tej pomocy potrzebują. Tutaj patrzą na to zupełnie inaczej. Wolontariat to okazja do zrobienia czegoś na co nie ma pieniędzy, albo ludzi chętnych do pracy. Wolontariusze w Islandii malują płoty, murki, sprzątają po zimie tereny zielone, sadzą kwiatki, organizują teatrzyk dla dzieci, pomagają tutejszej organizacji przyjmującej wolontariuszy w jej codziennym funkcjonowaniu.
Worldwide Friends, którzy nas tu goszczą to podobno fenomen na skalę świata. Przyjmują rocznie ok 1,5 tysiąca wolontariuszy, kilkuset tutejszych wysyła za morze. :)
Nie są to może bezwzględnie duże liczby, ale mówimy o trzystutysięcznej wyspie na środku Atlantyku.
Oprócz Koreańczyków spotkałam już: Kanadyjczyków, Amerykanów, Włochów, Francuzów, Niemców, Belgów, Holendra, Łotyszkę, Izraelczyków, Japończyków, Hongkonżkę. Nie wiem na jakiej podstawie, ale to nie są te nacje, których się tu spodziewałam. No i z Polski jestem tylko ja jedna. (Choć w samej Islandii Polacy stanowią zauważalną mniejszość).

Reykjavik. Drugi dzień. (napisane 17 maja)

Tutejsza biblioteka publiczna to jeden z większych budynków w centrum. Ma 5 pięter. Zanim doszłam do tej biblioteki (mieści się tam muzeum fotografii) pogoda się zmieniła z pięknego słońca najpierw w deszcz, a potem deszcz ze śniegiem. Miałam do przejścia może 700 metrów.
Poznana wczoraj dziewczyna z Florydy pewnie się cieszy, bo mówiła, że lubi zimno i na potwierdzenie tego latała cały czas w szortach z gołymi nogami.
Płacenie kartą maestro nie wymaga tu nawet podpisu. Sprzedawca przeciąga kartę przez kasę, drukuje sobie świstek i już. Sprawdziłam w trzech miejscach.
Nie mają tu ogólnoświatowych marek. Żadnej algidy, danona, martensów, fruit of the looma, czy levisów. Może w jakimś centrum handlowym poza centrum są, ale w centrum miasta tylko marki lokalne. (I tak, wiem cześć koncernów ma rożne nazwy marek, w poszczególnych krajach, ale logo by ich zdradziło). Jedynie piwo mają oprócz swojego duńskie i brytyjskie).
Tubylcy noszą się ekscentrycznie, prawie każdy ma tatuaz. Albo kolczyki, takie poza uchem.
Znalazłam parlament. Już wiem czemu go wcześniej nie zauważyłam taki niepozorny. A do tego ma ogródek! Taki tyci, ale bardzo sympatyczny i ogólnodostępny.
Monstertruck'i nazywają się tutaj Arctic trucks i są niewiarygodnie wielkie.
Dowiedziałam się dziś ile naprawdę jest stopni. W sensie na termometrze, a nie w prognozie. +7 w słońcu.
Nie ma bilboardow, ani ulotek. Nawet w najbardziej turystycznym centrum jedyna formą zanęcania turystów do wydania pieniędzy stanowią szyldy.
Miejscami nie ma tu chodników. Idzie się wtedy po jezdni lub trawniku. Nawet jeśli to centrum miasta.
Szatnia to po prostu wieszak przy wejściu. Nawet w dużych wielopiętrowych instytucjach. I nie ma mowy o numerkach, czy szatniarzu. Za to w każdym z tych miejsc są wózki dla niepełnosprawnych i dzieci.
Przykład ubioru mijanej na ulicy dziewczyny: elegancki płaszcz, legginsy z 3 paskami, buty trekkingowe, do tego szal w paseczki.
Tradycyjny kobiecy strój jezdziecki z XVIII wieku ma coś a la kominiarkę.
Na starych zdjęciach w tutejszym Muzeum Narodowym po pierwsze nie ma w ogóle grubych ludzi - to pewnie sprawka klimatu. Po drugie - nawet najstarsze zdjęcia są precyzyjnie opisane - kto na nich jest i w jakich latach żył. Chyba nie ściemniają, że tu każdy ma swoje drzewo genalogiczne doprowadzone do pierwszych osadników.
Mnóstwo rzeźb. Jeśli jest gdzieś kawałek przestrzeni, wigoru można upiększyć to stawiana jest tam rzeźba.

Reykjavik. Dzień pierwszy. (napisane 16 maja)

Localsi naprawdę chodzą w tych tradycyjnych swetrach. Chyba sobie taki kupię. :)
Kraj jest... Easygoing? Kompletnie wyluzowany, z dystansem, bezpretensjonalny. Wszyscy mówią po angielsku.
Byłam dziś pod parlamentem, ale nawet tego nie zauważyłam! W przewodniku dopiero doczytalam. Ot zwykły budynek w tutejszym downtown.
Mieszkam w komunie z przedziwnymi ludźmi. Pokój dzielę np z poszukującą sensu życia Koreanką.
Koreańczycy to zresztą ogromne zaskoczenie wyjazdu. Jest ich tu mnóstwo, podobno na niektórych workcampach stanowią połowę uczestników. W kuchni, łazience, czy po szufladach w pokojach pałęta się mnóstwo niewiadomoczego z napisami w krzaczkach. Co pcha tych ludzi, że masowo zostają wolontariuszami na tej zimnej wyspie? Mam dwa tygodnie, może się dowiem. Póki co Dżin-Dżin zidentyfikowała mi zawartość jednej z szuflad. Koreańskie rozgrzewające plastry do ciała. :)

Termofil na kole podbiegunowym. :) (napisane 20 maja)

Jest zimno. Z dnia na dzień coraz zimniej i wietrzniej. Brrr! Ale mimo to termofilom nie jest tu źle. Mimo że na dworze dziś jest 3-4 stopnie w każdym pomieszczeniu jest miłe 25 stopni. Jak się leży w termalnym basenie, to nie przeszkadza nawet to, że basen jest odkryty. :)
Oczywiście nie dorównujemy rodowitym Islandczykom, którzy wyleźli z basenu na ów mróz (i wiatr!) i tylko w mokrych kąpielówkach przez pól godziny grali w kosza. Brrr!
Poza tym ekstremum miejscowi ubierają się adekwatnie do temperatury. Czyli ciepło i praktycznie. Umieją też zadbać o proste rzeczy, które ułatwiają egzystencję w tutejszym klimacie: prawdziwie wiatrochronne wiaty autobusowe, okna uchylne od dołu (odwrotnie niż u nas), ogromne kaloryfery, swetry, swetry, swetry i odzież typu outdoor o niespotykanej gdzie indziej grubości.

O zajęciach Islandczyków. (napisane 19 maja)

Islandczycy nie mają problemów z czytelnictwem. W centrum handlowym były 3 empiki. Biblioteki są duże i widoczne, podobnie księgarnie i antykwariaty.
W muzem w jednej z sal pani kustosz była tak zajęta lekturą (czytała ostatnie strony wielkiej książki), że pewnie bym mogła wynieść całą kolekcję. :) Pani, gdy skończyła czytać poszła do szafki i wyciągnęła kolejne tomiszcze. :)
Kawiarnioksiegarnia czy biblioteka jest tu popularniejsza niż po prostu księgarnia.
Wczorajszy wieczór spędziliśmy w fantastycznym miejscu - z zewnątrz wyglada jak sklep z grami planszowymi. Ale za regałami pełnymi gier i puzzli kryją się 4 sale ze stołami, gdzie można sobie grać i układać do woli. Jest woda i herbata. Wszystko za darmo i czynne do północy.

Takie różne z Kopenhagi (napisane 16 maja)

Ostatni wyjazd, czyli Hongkong wysoko postawił poprzeczkę jeśli chodzi o warunki sanitarne. Za to Kopenhaga pokazała,że można być termofilem w niesprzyjającym klimacie. Tamtejsze toalety publiczne są ogrzewane. W maju.
Ogród botaniczny tak samo mi się podobał jak 10 lat temu. No i ten zapach kwiatów. Uderza do głowy.
Rowery i ludzie nimi jeżdżący - da się, wystarczy tylko chcieć. I można. W garsonce, garniturze, mini, z saksofonem i laptopem.
Rower można też przewieźć metrem. I to zarówno ten do jazdy jak i treningowy (mam zdjęcie na dowód). Nawet taksówki mają bagażniki rowerowe. W czasie burzy przydatne. :)
No i Glyptoteka. Nie jestem muzealnym typem, ale tam mogłabym zamieszkać.

Wróciłam z Islandii

Ponad dwa tygodnie jakie spędziłam w Reykjaviku wydają mi się snem; filmem, którego ostatnia kopia zaginęła, więc pozostały tylko wspomnienia.
Właściwie nie wiem jak to się stało, że z moim upodobaniem do ciepłego klimatu i dużych miast wylądowałam nieopodal koła podbiegunowego, w maleńkiej islandzkiej społeczności. Ale nie żałuję.
Doświadczyłam czegoś wyjątkowego. Poznałam ludzi z całego świata. Fajnie było, gdy szliśmy gdzieś grupą i ktoś nas pytał "Where are you from?". Bo jak odpowiedzieć na to pytanie skoro wszyscy mieszkamy chwilowo na Islandii, a jesteśmy z: (wdech) Korei, Japonii, Austrii, Niemiec, Polski, Izraela, Meksyku, Kanady, Stanów, Reunion Island? A wymieniam tylko narodowości z mojego workcampu.
Przez dwa tygodnie ani razu nie nastawiłam budzika. Gdybym zaspała, ktoś by mnie obudził. Ani razu się nie spieszyłam. Mimo tego, że mieliśmy pracę do wykonania mogliśmy się nią zająć w "Icelandic time" - czyli pół godziny nie robi różnicy. A jeśli masz nie zdążyć na umówione spotkanie - po prostu dzwonisz i mówisz, że będziesz później i nikt nie robi z tego problemu.
Miałam czas na rozmowy ze sprzedawcami, uśmiechanie się do ludzi, chodzenie na basen, wylegiwanie się w gorących źródłach, spacery z widokiem na fiordy, granie w karty i koreańskie zabawy dla dzieci, śpiewanie na zmianę koreańskiej piosenki o kijance i Friday (the worst song ever).
Bo Islandia to świetne miejsce by wyluzować, nadać rzeczom właściwe proporcje i zwyczajnie cieszyć się życiem. Bo tubylcy mimo kryzysu i niesprzyjąjącej aury prezentują taki optymizm i luz, że nie sposób się tym podejściem nie zarazić. Bo jak zablokowaliśmy Ringroad (główna droga okalająca całą wyspę) na prawie 10 minut - nasz kierowca zatrzymał samochód z naprzeciwka, pogadał z tamtym kierowcą o wybuchu wulkanu, obejrzał zdjęcia, a potem jeszcze przyniósł do naszego busika aparat i pozwolił i nam je pooglądać - to mimo iż za nami utworzył się korek - nikt! ale to nikt nie zatrąbił. Bo nie widać frustracji i nieufności, a początkowy szok spowodowany strojami i zachowaniem tubylców, po kilku dniach zamienia się w zachwyt i chęć naśladowania. Bo dzień polarny wywołuje niesamowite uczucie euforii i zapał.
Zdjęcia pokazujące islandzkie podejście do pracy i czasu.
Godziny otwarcia:

 i uwagi ich dotyczące:
Kafejka przy głównej ulicy Reykjaviku:

P.S. Dla tych, którzy nie czytali notek na FB wrzucam i tu moje zapiski "na gorąco z Islandii".