4 wrz 2011

Bo pewne rzeczy po prostu są proste.

Czyli dopadł mnie stres, ludziowstręt i krytycyzm ponad wszelką miarę. I tak się wożę z całą masą przemyśleń, wkurzeń, niezadowolenia przede wszystkim z siebie. Na parapecie koło łóżka postawiłam pocztówkę z Islandii z napisem 'to soak your head in water'. Więc w poczuciu, że trzeba przetrwać, przespać, przeczekać trzeba mi chodzę na basen, zanurzam głowę, pozwalam na chwilę niemyślenia. W pozostałych chwilach wałkuję we łbie mnóstwo różnych co, po co, dlaczego i skąd. Wałkowanie na wszystkie strony nie pomaga. Ulga przychodzi w najmniej spodziewanym momencie, z najmniej spodziewanej strony - budzę się z krzykiem z koszmaru sennego i wtem - eureka! Już wiem co mi dolega, co powoduje zaciskanie szczęk, napinanie mięśni i nieustającą chęć wyprasowania sobie mózgu żelazkiem.
Przeżywszy w wyobraźni najgorszy z możliwych scenariuszy, nagle okazuje się, że cała sprawa ma pozytywy, niepowodzenie planu A daje szansę planom od B do Z i dlaczego się w sumie bezsensownie upieram, że wszystko musi być dokładnie tak, jak zaplanowałam, pod dyktando, linijkę, według algorytmu, gdzie z każdego kwadracika schematu odchodzi tylko strzałeczka z opcją TAK.
Powtarzam sobie jak mantrę, że niepotrzebnie się przejmuję, wypieram z głowy kolejne złe scenariusze, przecież wiadomo, że się nię sprawdzą, nigdy się jeszcze
nie sprawdziły. Planuję urlop, na który wcale nie mam ochoty, choć to przecież spełnienie marzenia. Nagle mam myśli, że chciałabym w górach, ale ja przecież nie
lubię gór i pieszych wędrówek. Potrzebuję przestrzeni. Jeszcze ten planowany niechciany urlop się nie zaczął, a myśli wybiegają w 2012 i kolejne wyjazdy. Pierwszy raz w życiu nie umiem podjąć decyzji. Piętnaście lat temu na samą myśl, że mogłabym zobaczyć Big Apple eksplodowałabym z radości, więc dlaczego teraz pomysl jechania tam z najfajniejszymi ludźmi jakich znam uwiera niczym piasek w bucie, intuicja wrzeszczy, szkoda tylko, że to pusty wrzask, bez konkretnego przekazu. Wszem i wobec mówię, że nie jadę, a ukradkiem, jak nikt nie widzi sprawdzam cenę biletów. Próbuję znaleźć dużo przeciw, a jednocześnie wiem, że chcę tam być; planuję alternatywne wyjazdy, takie bardzo szalone z widokiem na Himalaje (o co chodzi z tymi górami?!), składam obietnice, że teraz to już na pewno się wezmę za siebie żeby mieć kondycję i wejść na Kilimandżaro; ale rzeczywistość skrzeczy, przecież dobrze wiem, że chcę książki, herbaty i tego, by nie musieć podejmować żadnych decyzji, przez chwilę nie być odpowiedzialną, zorganizowaną i przezorną, niech ktoś za mnie zdecyduje, zrobi, chcę na gotowe.
A prostota tkwi w recepcie na ludziowstręt. Jak zwykle gdy w grę wchodzą proste jak drut rozwiązania nie obyło się bez Luni i hołubienia naszego skilla polegającego na znajdowaniu nasłonecznionych, ciepłych miejsc gdzie dają zimne piwo, w czym osiągnęłyśmy prawdziwe mistrzostwo. Usłyszałam kilka słów prawdy, powiedziałam parę niefajnych rzeczy na głos, a gdy Intercity przez Kutno zniknął za zakrętem wiedziałam, że moją mizantropię mogę odłożyć na półkę. Mam najfantastyczniejszych przyjaciół na świecie i nie powinnam była nigdy w nich wątpić.
A reszta też się ułoży. W takim towarzystwie nie ma specjalnie wyjścia. :)

2 comments:

MotylaNoga pisze...

wzrusz.

el pisze...

no cóż, w takim ujęciu życie faktycznie jest proste :-)