Poniewaz jestem na wakacjach postanowilam sie wyspac i nie przemeczac. Wstalam dopiero o 9, spacerkiem poszlam na abre, by przeprawic sie na drugi brzeg Creek'u, celem zwiedzenia Spice Souk. Ow kiermasz przypraw troche mnie zawiodl, bo ograniczal sie do dwoch marnych alejek, w ktorych jakims cudem zgromadzono wszystkie mozliwe przyprawy, zapachy, etc. Poniewaz na kazdym kroku ktos chcial mi cos sprzedac, szybko kupilam to co chcialam i nie chcialam (wlasciwie po co mi sandalwood? chyba tylko w domu do powachania jako wspomnienie Dubaju, co nie) i zmylam sie w kierunku dalszych atrakcji, tym razem turystycznego waterbus, ktory jest czescia tutejszej komunikacji miejskiej. Kiedy doszlam do "przystanku" sprzedawca biletow powiedzial, ze bus is leaving now, no problem (troche sie zdziwilam, bo wedlug rozkladu mial odplywac za 20 minut). Nabylam bilet - w postaci karty chipowej! z ktorym to biletem trzeba potem przejsc 10 metrow do maszyny, w ktora wklada sie ta karte i drukuje bilet papierowy. Z papierowym biletem mozna sie udac na stateczek, gdzie pan odrywa kupon kontrolny. Wszystko fajnie, tylko przerost formy nad trescia, zwlaszcza, ze bylam jedyna! pasazerka tego cuda. Jedyna, na moze 100 wolnych miejsc. Stateczek wypas - klima, siedzenia lotnicze, na poczatku krotki filmik o bezpieczenstwie w trakcie lotu, tj. przepraszam rejsu (dokladnie taki jak w samolocie, ze under your seat, should the need arise...). Ogolnie fantastyczna sprawa, pogadalam sobie z kierowca-sternikiem, poopowiadal mi o sobie, wypytal sie co robie, skad jestem itd, gdy chcialam zrobic zdjecia zwalnial, opowiadal co mijamy i jak sie zyje w Dubaju. Pozwolil nawet usiasc za sterem i cyknal fotke. A na koniec zostawil mi swojego maila i prosil o zdjecia. :-) I to wszystko za rownowartosc 20pln. Aha, a na koncu wypelnilam customer survey, ktory tym razem mial postac gameboya, znaczy takie cus wielkosci kalkulatora biurkowego, na ktorym byly przyciski z odpowiedziami na pytania, ktore wyswietlaly sie na panelu. Po rejsie zakupy w pobliskim Carrefourze (nie przestanie mnie zachwycac globalizacja, maja tu moje ulubione francuskie zawijasy z rodzynkami. Pewnie maja je we wszystkich Carrefourach na swiecie) i siesta w hotelu, zeby przeczekac najgorszy upal. Po poludniu poszlam na stacje autobusowa, zeby sprobowac zlapac taksowke na Sheykh Zayed Road. Wiem, ze to pokretne isc na autobus zeby zlapac taksowke, ale w malych uliczkach dzielnicy, gdzie mieszkam ciezko wypatrzec taryfe, a przy stacji autobusowej i pobliskim Carrefourze sa na to szanse. Po kilku minutach sie udalo, ale musialam odpedzic po drodze kilku panow od "private taxi". Bez problemu zostalam dowieziona, gdzie chcialam, po drodze taksowkarz zahaczyl o stacje benzynowa, moglam przy okazji sprawdzic ile w tym kraju ropa plynacym placi sie za benzyne - po przeliczeniu (dzieki Luniu za przelicznik galonow na litry!) wyszlo, ze jakies 2 pln/l zwyklej E95. Co ciekawe, diesel jest prawie 2 razy drozszy. Po dojechaniu na Sheykh Zayed Road (taka dluuuugasnia ulica przez caly Dubaj, ma chyba w sumie z 40 km, z mnostwem wiezowcow, przy niej buduja tez Bur Dubaj - najwyzszy wiezowiec na swiecie) pod Dubaj World Trade Center okazalo sie, ze tamtejszy jedyny w miescie observation deck jest closed, and sorry will not open again. No trudno. No to poszlam (znowu per pedes, auc, auc) wzdluz ulicy szejka. Przez parkingi, parkingi, ulice, piaszczyste tereny robot, zieloniutkie nawadniane trawniczki, marmurowe schody, miejsca nieprzeznaczone dla pieszych, budowy, chodniki, przystanki autobusowe. Znowu zachwyt przemieszany ze zdumieniem, ze kurcze, jak juz buduja miasto na pustyni to mogli by zaczac w punkcie A i potem konsekwentnie rozbudowywac to w kierunku punktu B. Ale nie, tutaj jest tak, ze jest wypasiony hotel, fontanny, trawniczki, palemki duperelki, potem gigantyczny parking, potem trzypasmowa ulica z obowiazkowymi objazdami ze wzgledu na construction works, potem budowa ogrodzona gigantycznym metalowym parkanem, potem 100 metrow piaszczystego klepiska, potem jakis budynek sprzed 20 lat, potem znowu nowoczesnosc, marmury stal, szklo, panie na szpilkach, panowie w garniturach. A wzdluz calego szejk road na estakadzie hindusi buduje ichnie magnetyczne metro na wzor tego szanghajskiego. Poza tym to kolejna enklawa, w ktorej przewazaja biali i nie ma meczetow. Do tego, gdzie by nie pojsc - dziwiek budowy - spawania, stukania, wiercenia, przerzucania, mlotow, dzwigow, niech sie mury pna do gory, hej! Kiedy juz zupelnie mialam dosc slonca, kurzu, zdjec stanelam przy jezdni i ze 2 minuty czekalam na wolna taksowke, ktorej polecilam sie zawiezc do swiezutenkiego Dubai Mall - centrum handlowego, podobno najwiekszego na swiecie, a przy okazji lezacego o stop Bur Dubai. Centrum faktycznie swiezo otwarte, wiekszosc sklepow ma zamiast witryn kartony - coming soon. Poza tym, chyba mnie juz ten Dubaj spaczyl, bo ani olimpijskie lodowisko, ani wielgachne akwarium z rekinami nie zrobily na mnie wrazenia. Przy okazji bylam bliska spelnienia jednego ze swoich marzen, a mianowicie tego o butach Birkenstocka (w Polsce do kupienia tylko na Allego), a marzenie przerodzilo sie w zawod, bo wszystkie buty jakie mierzylam okazaly sie byc na mnie za szerokie. Widac moje slowianskie stopki nie pasuja do niemieckiej rozmiarowki. No trudno. Przemierzylam pobieznie czesc tego giganta, napotykajac dwa polskie akcenty - sklep Sonia Rykiel - coming soon, oraz juz otwarty butik Inglota, ale caly czas szukalam tak naprawde jakiegos wyjscia, czy okienka, przez ktore moglabym sfotografowac Bur Dubaj. W koncu znalazlam, gdzies w dalekim zakatku, mijajac jakies zwezenia korytarzy - jest, wyjscie za ktorym migocze budowa. A tam raj zdjeciowy, wypas, od lewa do prawa po horyzon rozciaga sie gigantyczna budowa, z ktorej wyrasta... powiedzmy wspolczesna wersja Palacu Kultury. Bo planistycznie to bardzo podobnie wyglada, u dolu rozlozyste, z tymi wszystkimi salami kongresowymi, a potem do gory, u gory na wiekszym klocku kladziemy mniejszy i tak az po szczyt. Spedzilam godzie robiac zdjecia. Robiac zdjecia wszystkim turystom naokolo, ktorzy chcieli sie na sfotografowac na tle, a przy okazji zapoznajac Colina, kanadyjczyka, ktory otwiera restauracje na ktorymstam pietrze Bur Dubaj. W sumie ciekawie gadal o zyciu w Dubaju z perspektywy expata, nawet zapraszal na drinka, ale jakos nie, dziekuje, nie sadze wstaje rano, bo jade na safari. Poniewaz z malla (i to nie tylko tego) najlepiej wydostac sie taksowka poczlapalam wedlug znakow do Taxi Pick-up, gdzie zobaczylam kolejke. Gigantyczna. Do taksowki. W tej kolejce spedzilam 45 minut (podobno to i tak niezle, w niektorych centrach handlowych w "godzinach szczytu" mozna czekac i dwa razy dluzej) siorbiac paskudna kawe ze starbucksa (bo mile panie za mna "zajely mi kolejke"), w ktorej zwazyla sie smietana. Gdyby nie to, ze stalam w kolejce poszlabym sie poskarzyc. Tym razem trafila mi sie egzotyczna taryfa, tzw. pink taxi, czyli taksowka prowadzona przez kobiete i tylko dla kobiet (w kraju muzulmanskim i takie cuda sa). Ta taryfa dojechalam do hotelu, wysluchujac wzdychan, przeklenstw i narzekan pani kierowczyni na korki. Fakt, ze trase, ktora wczesniej przebylam w 20 minut pokonywalysmy godzine. Na koniec dnia zafundowalam sobie masale, oryginalna, pure vegetarian w knajpie, w ktorej zywia sie zdaje sie tylko hindusi, ceny sa smieszne (za duuuzo jedzenia zaplacilam rownowartosc 5 pln), nazwa zadnej potrawy nie brzmiala znajomo, wiec powiedzialam, ze chce masala, a dalej to pokazywalam palcem. Od zjedzenia minely jakies 2 godziny, nadal czuje sie dobrze. A ogolnie z ciekawszych rzeczy, to jesli ktos w tej knajpie zamawia jedzenie na miejscu, to podaja je na aluminiowych talerzach. Takich jak w Misiu. No dobra, to reszta juz jutro, a teraz ide spac, bo jutro caly dzien safari. |
0 comments:
Prześlij komentarz