26 lis 2008

Londyn, dzien trzeci i czwarty

Troche juz mnie zmeczyl ten "wypoczynek", musze przyznac. Zatesknilam za poruszaniem sie samochodem (chociaz w miescie metro jest efektywniejsze), za polezeniem na kanapie (tu szkoda mi na to czasu), za normalnym jedzeniem. :-) No ale to chyba o to chodzi. :-)
W kazdym razie zwiedzam zapamietale. Wczoraj poplynelam stateczkiem do Greenwich, gdzie trafilam na slonce, bardzo dobrze sie zlozylo, pospacerowalam po parku w ladnej pogodnie, zwiedzilam obserwatorium (bardzo fajne - choc nie umiem docenic kolekcji zegarow, za to prawdziwa przyjemnosc sprawila mi interaktywna wystawa dotyczaca astronomii i astronautyki, zboczenie, wiem), stalam jedna noga na polkuli wschodniej, a druga na zachodniej.
Potem pojechalam do Docklands - reklamowanego w przewodniku jako najwieksze tego typu przedsiewziecie w historii. Ok, pewnie nie klamia, ale po Dubaju 10 wiezowcow nad kanalem nie robi juz takiego wrazenia. Choc bez watpienia jest ladne i gdyby tak strasznie nie wialo, to pewnie bym tam pochodzila troche dluzej. A tak, ze wzgledu na pogode, poszlam tropem bialych kolnierzykow, ktorzy wlasnie zaczynali pore lunchu. W ten sposob dotarlam do podziemnego pasazu w budynku Lehman Bothers (tak, dokladnie tych od kryzysu), w ktorym to pasazu byla gigantyczna lunchownia fachowo nazywana food court, gdzie siedziala masa bankierow i wcinala zapamietale. Przerzucajac przed jedzeniem swoje jedwabne krawaty przez ramie, co bych ich sosem nie utytlac.
Poniewaz obiecalam sobie nie jesc tu rzeczy dostepnych w Polsce, musialam postawic na egzotyke, czyli japonszczyzne o nazwie costam-sushi, gdzie zjadlam prawdopodobnie najzdrowszy posilek w zyciu. Byl paskudny. Kolejny raz sie utwierdzam w przekonaniu, ze ichnia kuchnia jest nam obca kulturowo, a te zachwyty nad sushi to po prostu moda. (I tu mi sie przypomnial Adrian Mole i "Offaly good", jestem pewna, ze kiedys przyjdzie moda na podroby).
Anyway, z pelnym zoladkiem pozwolilam sie powiezc kolejce przez Docklands w strone centrum, gdzie udalo mi sie w koncu znalezc sklep z nausznikami. Bo jest zimno, a tutaj maja takie fajne nauszniki, co nie wygladaja jak tandetna opaska do wlosow. I sprzedaja je nie w sklepach, a w kioskach z tandetnymi z pamiatkami.
Wieczorem spotkalam sie z Ania, obejrzalam jej szkole (fajna, az by sie czlowiek pouczyl) i poszlysmy do pubu na pogaduchy.
Dzis znowu dzien zaczal sie od kultury. Poszlam obejrzec zmiane warty pod Buckingham, ale impreza sie nie odbyla, bo mogl padac deszcz. (Ot takie maja Brytole zasady). W sumie rozumiem ich, jak tym wojakom zamokna te czapy to moga i rownowage stracic i potem ciezko sie suszy.
Po Buckingham kolejne 3 godziny spedzilam w Westminster Abbey. Poprzednio chwalilam St. Pauls, a teraz moge powiedziec, ze Westminster jest jeszcze lepsze. Jest bardzo stare, klimatyczne, mozna dotknac wiekszosci eksponatow, z audioguide'a wyprodukowanego w Izraelu plynie glos Jeremiego Ironsa. Niestety znowu nie mozna robic zdjec, dlatego po 3 godzinach juz bylam na zewnatrz i poczlapalam przez Traffalgar Square do Chinatown, gdzie w ramach egzotyki zjadlam chinese buffet, czyli chinczyk w wersji all you can eat. Chinczyk musial poza tym byc "prawdziwy" a nie zeuropeizowany, bo jedzenie mi nie smakowalo. Poza tym wole nie wiedziec, co tak naprawde jedlam i na ilu nogach biegalo jedzenie przed znalezieniem sie w garnku. Niektore potrawy jadlam w kazdym razie z zamknietymi oczami. (Tani chwyt, ale dzieki temu nie byly nawet takie zle).
Na koniec dnia, kiedy to ze wzgledu na pore nie za bardzo da sie robic zdjecia, a rozrywki kulturalne typu muzea sa juz zamkniete, poszlam zwiedzac sklepy. Tym razem BraStop, ktory mnie rozczarowal, pewnie po czesci dlatego, ze mialam dosc wygorowane oczekiwania. Generalnie, mieli moj rozmiar w wiecej niz jednym fasonie i kolorze, co liczy sie im na plus. Przed chwila sprawdzilam tez, ze asortyment (wow, jakie ladne haslo do kalamburow :-P) generalnie nie roznil sie wiele od tego, co na stronie. Niestety nie moj styl, nie moja kolorystyka. No nic to pozostane przy triuphie.
Kolejny zawod sprawil mi Harrods. Moze gdybym przyjechala do Londynu w czasach gdy w Polsce nie bylo jeszcze delikatesow, a oliwki nadal stanowily rarytas, to nie bylabym tak krytyczna. A tak, to ot to tylko wieksza galeria centrum no i mozna kupic bardzo znane marki. Zdecydowanie powinnam zostac przy zwiedzaniu muzeow i kosciolow. :-)
Plany na jutro to Camden, Hyde Park i Science Museum. Jesli mi potem starczy sil to nie wykluczam wybrania sie na jakis show (teatr, musical). Ale to sie zobaczy. A poki co - spac!

3 comments:

el pisze...

hej, Megi, takie niedyskretne pytanko-sama jestes na tej wyprawie?

Meg pisze...

Od razu niedyskretne. :-) Tak, jestem sama, gdybym byla w wiekszym towarzystwie to pewnie bym nie ukrywala tego faktu w narracji. :-)

el pisze...

bo tak sobie pomyslalam, ze fajnie byc z bratnia dusza, z która mozna na zywo pogadac i podzielic sie wrazeniami:)