17 lis 2008

Dubaj, dzien drugi.

Zaczne od spisania z notatek w telefonie obserwacji na zywo, tak ku potomnosci, by potem nie zginely.
Arabowie do tych swoich szat nosza np. niemieckie Birkenstock'i (dla niewtajemniczonych, takie bardzo wygodne niemieckie sandaly. Wot globalizacja.
Jak wyszlam z lotniska na ten ich upal to co zobaczylam? Malezyjczyka w szaliku, a jego kompana w skorzanej kurtce. Fakt, tutaj wlasnie zaczyna sie zima.
Na targu zlota mozna bez problemu kupic zlote krzyzyki. Tak, w srodku kraju arabskiego, gdzie niektore kobiety zaslaniaja twarz, a prawo zabrania sprzedazy alkoholu, poza wybranymi hotelami.
W tutejszej anglojezycznej telewizji (Dubai One) leci dobranocka - kreskowka o Dubaju. Obejrzalam odcinek, w ktorym grono kobiet (z twarzami zaslonietymi tradycyjnymi zlotymi maskami - takimi jak TU) bralo sie za robienie interesu. I ta, ktorej najbardziej zalezalo, robila w biznesie tekstylnym, ale nie szlo jej bo oszukiwala klientow i chciala im opchnac drogo nic nie warty towar. Nie wiem jaki z tego moral, ale bajka byla zabawna.
Bylam w tutejszym muzeum edukacji, mieszczacym sie w pierwszej Dubajskiej szkole. W jednej z sal byla prezentacja historii szkoly. Jeden ze slajdow zatytulowany byl "Famous Teachers", zawieral liste nauczycieli oraz lat w jakich uczyli, a konczyl slowami "and three female teachers".
Tutejsza dziatwa szkolna ma takie same ogromniaste plecaki jak dzieciaki w Polsce z tym, ze ich teczki maja dodatek w postaci raczek i kolek podobnych do tych jak w walizkach lotniczych.
A teraz bedzie znowu chronologicznie.
Troche wyspana poszlam na cultural breakfast (link do tego, co, gdzie i jak w poprzedniej notce).
Bylo fajnie, tradycyjne wnetrza, prowadzaca wolontariuszka centrum Szejka Mohameda dla porozumienia miedzy kulturami opowiadala ciekawie o zwyczajach i zyciu tradycyjnej ludnosci emiratow (ktorej zostalo w Dubaju 3% populacji). Odpowiadala na pytania, wtracala ciekawostki, etc. Do tego bufet z cyklu all you can eat z tradycyjnymi arabskimi potrawami, robionymi podobno przez mame szefa centrum. Cos jak u nas na wiejskie dozynki. :-)
Potem poszwedalam sie po Bastakya, bardzo malowniczej dzielnicy tradycyjnych arabskich domow. Bardzo ladne to wszystko, szkoda, ze to rekonstrukcja. Ogolnie wszystkie te "tradycyjne" tutejsze zabytki to rekonstrukcja z lat 90tych. Odkad w latach 60tych odkryto w Dubaju rope i miasto zaczelo sie bardzo dynamicznie rozwijac, stare dzielnice popadaly w ruine, bardziej oplacalo sie burzyc domy, badz zostawiac je samym sobie i budowac cos nowego niz rozbudowywac i odnawiac. Dopiero pod rzadami nowego szejka (kochanego i obostwianego przez tutejsza ludnosc wladce), zaczeto odbudowywac stare dzielnice i miejsca szczegolnego kultu.
Potem zwiedzilam muzem Dubaju, mieszczace sie w starym forcie, ktory zanim tu przyjechalam, na zdjeciach, wydawal mi sie ogromny, a w rzeczywistosci jest malenkim budyneczkiem wcisnietym miedzy ruchliwe ulice. W muzem pierwszy raz zobaczylam rodakow, no i od razu poczulam niesmak. Generalnie nawet turysci ubieraja sie tutaj skromnie, dlugie spodnie, czy spodnica za kolano to norma, bardzo rzadko odsloniete ramiona. A tu pannica i facet ubrani jak by dopiero co zeszli z plazy. Zaryzykuje uogolnienie, ze z poszanowaniem kultur nie jest dobrze w narodzie.
Po muzeum zafundowalam sobie sieste, bo zblizala sie ta wspaniala pora, kiedy wszelkie zycie znika z ulic, a slonce parzy niemilosiernie. W hotelu zastalam poscielone lozko, ze swieza posciela, nowe reczniczki, wszystko wypucowane i blyszczace. Porzucona przeze mnie w lozku pizama lezala na wierzchu ladnie zlozona w kosteczke. Zycie turysty ma swoje uroki.
Po siescie poszlam do Hertage Village i domu-muzeum jednego z szejkow (jakiegos wazniejszego, problem w tym, ze oni wszyscy sie nazywaja Mohamed cos Al Maktoum. I to cos zazwyczaj Rashid. I cala dynastia ma nazwiska w ten desen, wiec strasznie trudno to zapamietac. :-)
Ogolnie muzea i zabytki tutaj to wypas. Zazwyczaj strzeze tego jakis pojedynczy straznik, a jezeli pobierane sa oplaty to w biurze siedzi zblazowany arab i pobiera 2-3 drahmy (dla ulatwienia zakladam, ze 1Dhs = 1 pln). A poza tym pusciutko, czysciutko, gdy wchodzi sie do sal (wszystkie sa klimatyzowane!) automatycznie zapala sie swiatlo. Eksponaty nie powalaja moze na kolana, ale trafiaja sie prawdziwe perelki jak np. kolekcja znaczkow pocztowych Dubaju. Nie bylo by w tym nic niezwyklego, gdyby nie to, ze tutejsze znaczki upamietniaja takie okazje jak: ladowanie czlowieka na ksiezycu, miesiac gruzlicy organizowany przez WHO, jakis festiwal jazzowy w Stanach, zdobycie mistrzostwa swiata w pilce noznej przez anglikow czy Muslim Mother's Day. Mam na zdjeciach, pokaze jak wroce. Bardzo ciekawa byla tez wystawa zdjec Dubaju od poczatku XX wieku. Wow... jeszcze 50 lat temu to bylo kilka domow na pustyni.
Wiedziona przewodnikiem i pytajac tubylcow o droge (jeszcze sie nie zdarzylo, zeby ktos odmowil) wyczailam pieszy tunel pod tutejszym Creekiem i poszlam na jego druga strone, bo w przewodniku zachwalali tamtejszy targ rybno-owocowy. Niestety o 16 targ sie juz zwijal, ale i tak bylo na co popatrzec. Byly rekiny i podwodne stwory. Znudzeni straganiarze chetnie zapozowali mi do zdjecia, zapytali skad jestem, po czym wcisneli mi do rak rybe "now you have a photo!". Brzydzilam sie troche tej ryby (w sumie caly targ jechal... no coz, jechal ryba, ktora lezy od rana w trzydziestostopniowym upale), ale w dotyku byla mila, sucha i zimna. Chyba nawet nie bardzo sie krzywie na tym zdjeciu. :-) Na czesci owocowej bylo juz duzo lepiej. Zostalam obczestowana wszystkimi mozliwymi rodzajami daktyli. Wiem straszna jestem, ale jak je jadlam to tylko myslalam jakie konsekwencje mi groza po zjedzenia daktyla, podanego mi reka przez sprzedawce, ktorego ja zjadlam rowniez reka. Ta sama, ktora przedtem trzymalam rybe. Na pewno istnieje jakies szczegolne bostwo majace w opiece turystow, bo jak dotad czuje sie dobrze. Poza tym w zeszlym roku szczepilam sie na dur brzuszny, wiec pocieszam sie, ze przynajmniej na jedna tropikalna france jestem odporna. Potem przelazlam przez Deire - dzielnice po drugiej stronie Creek'u i podziekowalam Allahowi, ze nie zdecydowalam sie na zaden z tamtejszych hoteli. Jesli dzielnica, w ktorej mieszkam (Bur Dubai) jest handlowa, to tamta jest mega handlowa. Dworzec Stadion do potegi n-tej. Sledz mydlo i powidlo w cenach ponizej 10 Dhs, plus mnostwo sklepow pelnych zawartosci, ktorej nie umiem okreslic. Roznica kulturowa w rozkwicie. Gold souk zawiodl mnie srodze. Zadnego wspanialego zlota nie widzialam, ot duzo roznej bizuterii, ale jak pojde do pierwszego z brzegu jubilera w Polsce to tez jest zloto. Tylko, ze tu tych stoisk jest kilkaset. Poza tym Gold Souk to juz znowu atrakcja turystyczna, wiec pojawili sie naganiacze "Miss! Prada, Gucci, Chanel, Armani, cheap designer handbag". Przeciez gdyby byly orginalne, to nie szeptali by do ucha i nie zapraszali do sklepow w zaulkach.
Po Gold Souk, usilowalam znalezc Spice Souk i poleglam. Zlokalizowalam jedynie kolejny Souk z artykuylami z cyklu 1001 drobiazgow, czyli typowym chinskim chlamem.
Poddalam sie i poszlam w kierunku Muzeum Edukacji i kolejnego Heritage House. Gdyby nie przewodnik nie znalazlabym tego za cholere. Oznakowanie zabytkow praktycznie nie istnieje. Dopiero przed zabytkiem (gdy wlasciwie kazdy juz widzi, ze go znalazl) stoja gigantyczne tablice. W Heritage house pusto, jestem sama jedna, wstep za free, chodze gdzie chce, robie zdjecia, przede mna uwija sie zas jakis slabo wladajacy angielskim Malezyjczyk, ktory macha rekoma, gdzie jeszcze mozna wejsc. W sklepiku z pamiatkami sprzedawca wciska poczka (znaczy nie jest to paczek, ale jakis ichni specjal, ciasto drozdzowe, smazone w tluszczu i zasmazane jeszcze w miodzie), zyczy smacznego. (Tak, nadal nie mialam szansy umyc rak po daktylach i rybie.) Przy wyjsciu tak nie daja mi spokoju, ze w koncu decyduje sie usiasc i dac sie poczestowac original arabic tea. Kiedy Malezyjczyk w koncu znika, moje szczescie nie trwa dlugo, bo wraca po chwili z taca arabskich paczkow... :-)
Zdaje sie, ze bylam ich jedyna turystka tego dnia, wiec oszaleli, ze szczescia, ze w koncu moga cos zrobic. :-) Przed wyjsciem jeszcze dostaje do reki Customer Satisfaction Survey i dlugopis. Pisze im szczerze, ze wszystko dobrze, obsluga cudowna, eksponaty nudne, a trafic do nich graniczy z nieprawdopodobienstwem. Nawet sie podpisalam pod tym imieniem i nazwiskiem. (No, co pytali w pierwszym punkcie). Za rogiem Muzeum Edukacji. Ciut ciekawsze, jeszcze bardziej puste (tylko straznik, nie ma juz Malezyjczyka z paczkami - co za ulga), no i znowu nieszczesny survey...
Wracam do hotelu abra - lodeczka, ktora za tutejsza zlotowke przewozi mnie na macierzysty brzeg Creeku. Poza tym lazac po miescie wyczailam dosc tanie rejsy po Creeku, wiec jak czas pozwoli zamierzam sie wybrac na takowy i i obfotografowac miasto od strony wody. Duzo prostsze niz przeciskanie sie miedzy samochodami i towarami wylewajacymi sie ze sklepow na chodnik.
Potem znowu relask w hotelu, kolacja (po paczkach mam dosc egzotyki i stawiam na dobra, wyprobowana pizze), zdjecia Bastakya by night i internet, gdzie awansowalam juz chyba na stalego klienta bo poludniowy Azjata, ktory prowadzi ow przybytek wydaje sie mnie rozpoznawac.
Plany na jutro: Grand Mosque, Madinat Jumeirah, Dubai Marina i Ibn Batutta Mall. Jesli sie uda to objechac. Do czesci z tych miejsc nie jezdzi nic poza taksowka (na szczescie na stronie tutejszej korporacji taksowkowej sa ceny - da sie przezyc), wiec zobaczymy jak mi pojdzie lapanie taksowek na ulicy.

0 comments: