24 lis 2008

Londyn, dzien drugi

Uff... Czy juz wspominalam, ze zwiedzanie to strasznie ciezkie zajecie? Ostatni raz tak zmeczona bylam po bowlingu, no ale wtedy to musialam tymi recami przerzucic tone, a teraz to tylko spacerek przez miasto.
Dzien zaczal sie od tego, ze jak probowalam zalozyc spodnie, ktore wczoraj kupilam to poczulam, ze cos mnie uwiera... hm... po blizszym przyjrzeniu sie zauwazylam, ze nie zdjeli mi tego zabezpieczenia. Jakim cudem wyszlam ze sklepu - nie wiem. Fakt, ze moglam byc tak zmeczona, zeby nie zauwazyc wyjacej syreny, ale ochroniarz chyba powinien? Odrzuciwszy opcje "sprobuje to rozwalic" mlotkiem z braku takowego, poszlam do tego sklepu i cierpliwie wytlumaczylam sprzedawcy o co chodzi. Chyba troche sie zdziwil, ze tak sobie mozna wyniesc towar z ich sklepu (no dobra, ja mialam dowod, ze zaplacilam). No co ja poradze, ze mam szczescie do wynajdywania luk w systemach? :-)
Ale w sumie dobrze sie zlozylo, ze musialam isc do tego sklepu, mialam jedna jedyna szanse obejrzenia Oxford Street prawie pustej (nie liczac oryginalow typu hare krishnowiec w pomaranczowym polarku).
Potem pojchalam do Tower. Dlaczego, ze wszystkich dostepnych atrakcji akurat ta? Ano Mama powiedziala, ze koniecznie mam tam isc. No wiec poszlam. Bilet byl wsciekle drogi, ale pomyslalam, ze na pewno cos tam maja poza krukami i Beefetersami.
Generalnie okazalo sie, ze z tego wszystkiego najwieszka atrakcja byli wlasnie Beefetersi i ich oprowadzanie po Tower. Dawno nie slyszalam tak fajnej opowiesci i do tego taka ladna angielszczyzna. :-) Bo sam zamek, jak zamek, widzialam ladniejsze. Starsze rowniez. Wnetrza i wystroj miejscami ciekawe, ale ogolnie sztampa. Wiem, jestem zblazowana, ale na dobra sprawe ile mozna obejrzec manekinow w zbrojach, kolejnych mieczy, kopii, narzedzi tortur? Zeby to jeszcze jakies cudowne zbiory byly, ale nie, tutaj po prostu czyms musieli wypelnic owo zamczysko.
Okej, galeria z klejnotami i kosztownosciami byla fajna, zwlaszcza, ze pan Yeoman zapewnial, ze to nie sa repliki, lecz prawdziwe klejnoty. Problem w tym, ze nad tym najwiekszym diamentem nie bylo wielkiej czerwonej strzalki z napisem "najwiekszy diament swiata", a ze koron z klejnotami bylo z 10, a z duzymi diamentami ze dwie, to nie jestem pewna, czy ten, ktory wydal mi sie najwiekszy w istocie taki byl. No w kazdym razie popatrzylam sobie na te precjoza i najbardziej spodobala mi sie waza na wino/poncz wielkosci balii (takiej jednoosobowej) wykonana w calosci ze zlota. Tak. to naprawde jest imponujace. :-)
Po bitych trzech godzinach opuscilam zamczysko, ale poniewaz zostal mi jakis kupon na bilecie (na poczatku byly dwa, ale jeden z nich oddarla pani przy wejsciu) to wychodzac zapytalam straznika, czy moze jeszcze przegapilam jakas atrakcje. Pan mi oddarl ten kupon, zazartowal, ze wlasnie stracilam darmowy obiad w restauracji, a potem wytlumaczyl, ze to ze wzgledu na to, ze sa prawo i leworeczni pracownicy i dlatego kupony sa po obu stronach biletu, zeby wszystkim sie wygodnie pracowalo. No chyba, ze tym razem tez sobie ze mnie zazartowal. :-)
Poniewaz wyszlo slonce poszlam na spacer przez City i robilam zdjecia. Tym razem przyjelam strategie pt. ide przed siebie i patrze, co jest ciekawego (wszystkiego, co bym chciala zobaczyc i tak nie zobacze, chocbym siedziala tu do swiat), a potem sprawdzam w przewodniku, co widzialam.
Zatem poza "korniszonem" widzialam budynek, ktory na pierwszy rzut oka wygladal jak skrzyzowanie centrum Pompidou ze statkiem kosmicznym. Skojarzenie okazalo sie sluszne, bo budynek byl zaprojektowany przez tego samego architekta, co centrum.
Gdy dla odmiany zaczelo padac i zrobilo sie za ciemno na zdjecia podjechalam do St. Paul's Cathedral, gdzie niestety nie mozna bylo robic zdjec (poza galeria widokowa), choc moze to i dobrze, bo inaczej musieliby mnie wyciagac stamtad konmi. Bo St. Paul's mnie zachwycil. Wszystkim - mozaikami na podlogach i scianach, Whisper Gallery, gdzie faktycznie jest niesamowita akustyka, spojnym wystrojem wnetrza, spedzilam tam dwie godziny, a wyszlam tylko dlatego, ze juz zamykali.
W kryptach leza sami zasluzeni, ale nie tylko biskupi, poeci, ale tez naukowcy (wypatrzylam Fleminga), a oprocz tego jest mnostwo tablic poswieconych korespondentom wojennym wojny w Sudanie, poleglym we wszystkich wojnach od czasu wybudowania katedry skonczywszy na poleglych podczas wyzwalania Kuwejtu w czasie wojny w Zatoce. A za glownym oltarzem jest tablica i napis "To the American dead of the second World War from the people of Britain". Ogolnie z tych wszystkich tablic, ktore wisza, gdzie sie da, po ktorych sie chodzi (jedna jest moze ze dwa metry od drzwi do toalety) wylania sie historia kraju w pigulce. Mnie najbardziej podobala sie tablica poswiecona Sir Edwinowi Landseer przedstawiajaca psa, ktory oparl pysk o trumne. Ckliwe i sentymentalne, wiem.
A wieczor spedzilam jezdzac autobusami i robiac zdjecia z cyklu "Londyn by night". Co byloby bardzo przyjemnym zajeciem, gdyby nie okropne zimno. Musze chyba kupic czapke.
Spostrzezenia:
- klasyczne czerwone angielskie budki telefoniczne w dobie telefonow komorkowych sa oblepione reklamami agencji towarzyskich
- reklama "free moustache styling"... brr...
- pashmina w Londynie kosztuje tyle samo, co w Dubaju i pewnie jest w takim samym stopniu prawdziwa
- w suterenach mieszcza sie bardzo ciekawe rzeczy, ktore mozna obserwowac idac ulica, oprocz biur, mieszkan, bibliotek, szkol, dzis widzialam tez szkole judo.
- czy juz wspominalam o christmas panic? Dzis widzialam na ulicy stoisko z prawdziwymi choinkami. Nie wiem skad oni je tu biora, ale nie pachnialy. (Bez sensu, bo jedyna przewaga drzewka naturalnego nad sztucznym jest wlasnie zapach).
- A na Piccadilly oprocz bebniarzy, fotografow i ulotkarzy stal sobie na skrzynce pan z transparentem "Everything is OK". Nie ma to jak pozytywny przekaz.
A plany na jutro zaleza od tego, co zobacze za oknem, gdy sie obudze. Goodnight.

0 comments: