16 lis 2008

Dzien pierwszy, Dubaj

A wlasciwie to dzien drugi urlopu.
Poniewaz przespalam sie jakies 3 godziny (dopoki modlitwa z pobliskich meczetow nie wyrwala mnie ze snu) sprobuje pisac troche skladniej.
W sobote rankiem dolecialam do Luton. Brytyjsko-wiejski krajobraz faktycznie jest uroczy. Zachwycila mnie tez bezproblemowosc transferu do Londynu. Po godzinie od wyladowania samolotu wysiadlam z kolejki na St. Pancras. Ktore jest ladne, czyste, a w piatek rano to nawet puste. Uraczylam sie kawa ze Starbucksa (3/4 obslugi to Polki, wiec nie mialam problemu jezykowego, ale o tym pozniej), znalazlam przechowalnie bagazu i poszlam w miasto. Ot tak przed siebie. Londyn mi sie spodobal od pierwszego wejrzenia. Juz wiem, co miala na mysli moja Mam mowiac, ze to miasto na ludzka miare. Wszystko jest takie, w sam raz. I wszystko, czego mozna potrzebowac jest pod reka. Nie wiem, gdzie jestem? Najdalej za rogiem bedzie mapka. A jak nie bedzie mapki, to ktos mi powie, gdzie isc (w 2 przypadkach na 2, przy pytaniu o droge wzieto mnie za ... Francuzke. Que? :-) ). Zabytki tez takie niezbyt wielkie. Powiem szczerze, ze patrzaca na Westminster Abbey, czy Buckingham Palace odczulam zawod. Wobrazalam sobie je duzo wieksze. Takie przynajmniej na miare imperium, ktore podbilo pol swiata. Z niemilych zaskoczen byla tez Polka pod Buckingham w identycznej jak moja kurtce z Solara. Nawet w takim samym kolorze.
Jednak zaskoczen przyjemnych bylo wiecej. Usmiechajacy sie ludzie. Samochody, ktore na widok pieszego znajdujacego sie juz 2 metry od kraweznika zwalniaja i staja przed przejsciem. Nie przed przejsciem zreszta tez. Pod Buckingham trafilam tuz przed zmiana warty, ale postanowilam nie czekac az to nastapi (w koncu do Londynu jeszcze przyjade) i poszlam dalej, gdzie pod jakims budynkiem (tak to jest jak sie zwiedza bez mapy i przewodnika chodzac na azymut) straznicy w futrzanych czapach przygotowywali sie do zmiany warty. Towarzyszyla im orkiestra - panowie z instrumentami stali w koleczku, dyrygent po srodku i grali standardy jazzowe. A potem cos, co brzmialo jak brytyjskie piesni narodowowyzwolencze. :-) Cudo. Musze tam przyjsc jeszcze raz, bo pieknie grali no i sytuacja troche taka nierealna. :-)
Po lunchu odebralam bagaz i pojechalam na Heathrow. W metrze stala kolo mnie pani z corka. Pani elegancka alternatywa w starszym wydaniu (patchworkowy plaszcz przetykany zlota nicia). Corka mloda zwariowana alternatywa (kolczyki, tatuaze, zabawny kolorowy stroj, niestandardowy fryz. I ta pani z corka wlasnie o ubraniach rozmawialy. Dosc ladna angielszczyzna wiec sobie troche posluchalam, a potem wyciagnelam polska gazete i zaczelam czytac. Jak sie troche rozluznilo, malownicze panie usiadly obok mnie i mamusia mnie zagadnela "A kto to jest Komorowski?" (jego nazwisko bylo w tytule artykulu, ktory czytalam). I tak poznalam pierwsza w tej podrozy (obiawiam sie, ze moze byc ich wiecej) historie zycia w pigulce. Bo pani byla prawniczka, wyjechala w 79 i pracowala jako sprzataczka, etc. Rozstalysmy sie zyczac sobie milego urlopu/weekendu. How nice. :-)
Heathrow terminal 5 to znowu zachwyt. Nic nie poradze na to, ze lubie szklo, stal i kolorowe swiatelka. A tych tam bylo pod dostatkiem. W przeciwienstwie do koszy na smieci. Przez godzine siedzialam na czyms w rodzaju gigantycznego patio (przypominam, ze rzecz sie dzieje na lotnisku) i patrzylam na fontanne, a raczej na spektakl woda/swiatlo/dzwiek. Podobna fontanna jest w Metropolitan w Wawie, tyle, ze jest 10 razy mniejsza i mniej kolorowa. W ogole terminal jest gigantyczny. Jak wysiadlam z windy to mi dech zaparlo i napisalam do Mam smsa, ze tam by sie kilka boisk zmiescilo. Jak potrzem wyczytalam w przewodniku, kilka to grube niedoszacowanie z mojej strony, bo tych boisk jest duzo wiecej, a budynek jest najwiekszym wolnostojacym budynkiem w Wielkiej Brytanii.
A potem byl samolot i moj pierwszy raz z British Airways. :-) Pogratulowalam sobie pomyslu, by leciec z nimi, a nie Luftwaffe. Poniewaz lot byl dlugi i nocny to kazdy dostal kit ze szczoteczka do zebow i ... skarpetkami. Z tego, co pamietam Niemcy dawali tylko kocyk i sluchawki.
Wspolpasazera mialam nieco dziwnego. Sadzac z urody europejczyk, ale mial rece wytatuowane jakims dziwnym alfabetem (mnie najbardziej hebrajski przypominal). Ubrany w rozowa koszule, klamre w pasku (od Armaniego) mial wysadzana krysztalkami, czy innym Swarovskim, na palcach designerskie pierscionki w tym jeden z brylantem. Zegarek taki bajerancki, marki Chanel. Buty kowbojki. Tak, tez sobie o nim to pomyslalam. :-P
Niestety nie chcial opowiadac historii zycia. Chociaz moze i dobrze. :-)
Potem byl lot (opozniony), a potem wschod slonca nad Kuwejtem. (Tak, Mamo, mowilam, ze nie bedziemy leciec nad Irakiem, ale widac to jest najkrotsza droga). A potem juz ladowanie na mokrym pasie startowym, gdyz w tez oazie slonca i swietnej pogody tego ranka akurat padalo.
Na lotnisku zawod. Terminal rodem z lat 70tych, zgrzebnie ponuro, niespiesznie. Godzine zajelo mi odebranie bagazu, przeskanowanie teczowek i przejscie przez immigration. A w immigration siedzieli Emiratczycy w strojach narodowych. Czyli panie na czarno, a panowie na bialo. Powoli zaczynam zauwazac, ze te czarne i biale wdzianka tylko na pierwszy rzut okna wydaja sie takie same. Pewnie to jest tak jak z dzinsami.
Tuz przed wyjsciem nabylam lokalna karte do telefonu, ktora przydala mi sie juz 15 minut pozniej, kiedy nie udalo mi sie zlokalizowac kierowcy, ktory mial mnie odebrac z hotelu. (Moglabym wziac taksowke, ale to primo drogo, secundo, podaz taksowek w Dubaju nie odpowiada popytowi, w zwiazku z czym w miejscach takich jak centra handlowe/lotniska sa specjalne punkty, gdzie staje sie w kolejce do taksowki (tak, slyszalam, ze w PRLu tez tak bylo, ale tutaj podobno jest kapitalizm, tylko z muzulmanska twarza), a ta lotniskowa wygladala na taka, w ktorej mozna spedzic pol dnia.
Kierowca w koncu sie zjawil, po drodze do hotelu pokazal mi kawalek miasta. Znowu okazalo sie, ze rzeczywistosc nie dorownuje obrazkom. Rozmach miasta i przestrzen nie dorownuja nawet temu, co widzialam w Ameryce. Moze horyzont nie jest wiekszy, ale to, co sie przed nim pojawia na pewno. No to bede miala co zwiedzac. :-)
Hotel nie byl zaskoczeniem, za ta cene nie moglam sie spodziewac niczego wiecej, ale jest czysto, porzadnie, tylko na wiekszosci przedmiotow zab czasu odcisnal swoje pietno. Chyba nawet niejedno.
Po prysznicu i rozpakowaniu sie poszlam na miasto. O Arabie z Tunezji, ktory mnie zagadnal juz jakies 100m od hotelu juz pisalam. A z innych rzeczy. Tlum ludzi, chaos, mnostwo sklepow, sklepikow, zaulkow. Poniewaz jest juz wieczor (tutaj 23) to nauczylam sie juz kilku charakterystycznych punktow w okolicy, wiec sie nie gubie, ale o chodzeniu na azymut mozna tu smialo zapomniec. Tak samo trzeba zapomniec o tym, by robic cokolwiek miedzy 123:30 a 16:30. Troche sie zdziwilam, gdy lazilam w tych godzinach i miasto nagle opustoszalo, polowa sklepow zostala zamknieta. No sory, ale co oni robia w tym czasie? (pewna podpowiedzia moze byc widok jaki widzialam nad Creekiem - rzeka przeplywajaca przez centrum Dubaju, a mianowicie wszystie lawki, laweczki i skrawki cienia wypelnione byly siedzacymi, badz lezacymi Hindusami.
Po powalesaniu sie i napisaniu poprzedniej notki poszlam spac z zamiarem spania do rana, ale niestety nie wyszlo. Obudzily mnie zimno z klimy (idac spac zostawilam ustawiona na maksa) oraz wezwanie do modlitwy z meczetu. Cos czuje, ze sobie tu nie pospie.
Wstalam i poszlam cos zjesc i rozejrzec sie po okolicy. Cos zjesc wypadlo tym razem w burzujskiej knajpie w Heritage Village z przepieknym widokiem na Creek. No i ten wszechobecny zapach shishy. :-)
Poza tym juz teraz rozumiem, dlaczego w srodku dnia tylko glupi turysci paletaja sie po sloncu. Localsi juz odkryli, ze wieczorem jest duzo przyjemniej. :-) Poza tym po zmierzchu wszystkie sklepy, kafejki itd. ozywaja, rozswietlaja sie swiatlem, ludzi jest 2 razy wiecej, a samochodow za to 2 razy mniej. Chyba tez przejde na ten tryb zycia. :-)
Z planow na najblizsze dni - jutro rano ide tu na "cultural breakfast", w planach mam jeszcze Heritage village i Dubai muzeum. Po sjescie jeszcze nie wiem, ale moze wybiore sie do ktorejs z tutejszych swiatyn handlu? W czwartek jade na safari o wdziecznej nazwie "Grand Canyons".
Stay tuned i tym razem mam nadzieje, ze naprawde dobranoc (az do porannych spiewow muezzina).

0 comments: