30 lis 2008

Londyn, ostatnie dwa dni

Ten fragment napisze juz z domu. Poki co ide jeszcze na spacer, potem na lotnisko. Szkoda konczyc urlop. :-P

29 lis 2008

Londyn, dzien szosty

W ktorym caly dzien, od rana do nocy padalo. Poniewaz dzis ma byc jeszcze gorzej (ale juz widze, ze nie jest - wczoraj o tej porze przez ulice przelewal sie deszcz) zdecydowalam sie pozwiedzac ostatnie atrakcje na swiezym powietrzu, czyli Notting Hill i Portobello Market oraz Covent Garden. Przy okazji nauczylam sie, jak jednoczesnie trzymac parasol, torbe i aparat i zrobic zdjecie. Portobello zachwyca malowniczoscia i odstrasza asortymentem - otoz obok antykow i rekodziela, maja tak dobrze znane z polskich realiow budy ze skarpetkami i gaciami.
Potem wsiadlam w autobus i pojechalam do Covent Garden. Przy okazji zrozumialam dlaczego w metrze (niezaleznie od pory, choc w szczycie jest najgorzej) jest zawsze full ludzi, a autobusy jezdza puste. Trasa, ktora metrem pokonalabym w 15 minut, autobusowi zajela godzine. Ale za to moglam podziwiac widoki. Z autobusow korzystaja glownie ludzie starsi (w metrze idac z laseczka mogliby zostac stratowani) i matki z wozkami - gdyz tutejsze metro, choc wspaniale, w nosie ma usuwanie barier architektonicznych - udogodnienia dla niepelnosprawnych sa na co nowszych stacjach - czyli na peryferiach. Stacje w centrum to schodki i platanina waziutkich korytarzykow.
Po Covent Garden poszlam na obiad - pudelko z obiadem z Tesco do ogrzania w kuchni. Ale za tymi pudelkami z Tesco to jeszcze zatesknie, za 3 funty mozna miec caly zestaw obiadowy - chudziutki kurczak w sezamie, brokuly i fasolka szparagowa, do tego ryz i sos miodowy. Naprawde dobre. Musze u nas czegos takiego poszukac. No i jak zapewniaja, jest to w pelni organiczne, ekologiczne i low fat (oni tu maja swira na punkcie zdrowia i ekologii).
Na 17 pojechalam na Evesong (po naszemu nieszpory) do Westminster Abbey, gdyz jak sie reklamowali, na tym nabozenstwie co dzien mozna sluchac ich choru. Jak napisali tak bylo.
Wchodzac do kosciola od razu podchodzi pan lub pani z ichniego Semper Fidelis (z tym, ze tutaj srednia wieku to 40 a nie 80 lat) i prowadzi do wolnego miejsca. Cos jak w restauracji. :-) Nabozenstwo rozpoczyna sie "Good evening, ladies and gentlemen". A chor faktycznie jest i spiewa. Ot tak, co dzien od ilustam set lat, chlopcy i panowie w bialo-czerwonych strojach, a chlopcy do tego te koronki pod szyja. I w stallach maja te lampki, jak na zdjeciach. Potega tradycji. :-)
Po nabozenstwie pojechalam do Tate Modern, na ktorym sie srodze zawiodlam i teraz bede jechac po sztuce nowoczesnej.
Zeby nie bylo, to budynek mi sie podobal, ale reszta juz nie. Polece punktami, bez komentarza moze, bo ten komentarz by byl z grubsza taki sam do wszystkich punktow - wtf?
- Polski akcent w Tate: praca jakiegos polaka (nazwiska nie zapamietalam, zreszta nie warto) - kostki mydla, w roznym stopniu zuzycia, nawleczone na linke. I tak 5 metrow tego.
- Jedna z prac, zajmujaca cala sale (niemala) to bialy neonowy napis "the whole world" literami moze pol metra wysokosci, czcionka normalna.
- Im bardziej wspolczesne malowidlo tym wieksze jego rozmiary. Mozliwe, ze w sztuce nowoczesnej brak umiejetnosci namalowania czegos interesujacego, rekompensowamu jest iloscia zamalowanej powierzchni.
- Duzo zbereznosci i to koniecznie pomieszanej z przemoca, krwia i ekskrementami. Bue.
- Zle zdjecia. Duzo bardzo zlych zdjec. Znacznie mniej zdjec dobrych i interesujacych.
- Szesciany z luster i inne duperele, dla ktorych moim zdaniem miejscem idealnym bylaby IKEA.
- Bazgroly na kartce. Prawdziwe bazgroly, zero sladu ksztaltu, albo pisma, czegokolwiek - zatytulowane "no title". Tez tak potrafie. :-)
- Miedzy tym wszystkim dziela artystow nieco bardziej zasluzonych - Monet, Picasso (rozpoznawalne na pierwszy rzut oka, nie dla tego, ze tak wspaniale znam sie na malarstwie, kryterium bylo prostsze - jesli widac, ze obraz jest staranny to mur beton bedzie to jakies znane nazwisko) wszystko przemieszane, gdyz dziela nie wisza chronologicznie, epokami, krajami, czy wg jakiejs latwej klasyfikacji. Nie, skrzydla sa tematyczne, a tematy to np. "Poetry and Dream", czy "States of Flux".
- Dzielo przedstawiajace trzy naturalnej wielkosci ramiona w gescie heil Hitler. Tytul "Ave Maria".
- Najladniejsze rzeczy w calym muzeum byly w sklepie muzealnym. No jasne, za czesc eksponatow nikt by nie dal zlamanego grosza. :-P
A potem wymeczona ta sztuka wrocilam i padlam. Dobrze, ze jutro wracam, bo juz mam szczerze dosc chodzenia. Nadrobilam zaleglosci z calego roku.
A teraz zalegle spostrzezenia:
- Kierowca betoniarki stojac w korku trzymal na kolanach gitare. Moze sobie przygrywal, zamiast sie frustrowac.
- Od wielu stacji metra odchodza tunele prowadzace do glownych "atrakcji miasta". Wczoraj szlam od Science Muzeum tunelem, ktory mial ponad kilometr dlugosci. I nie bylo w nim ani jednej budy, lozka polowego, sprzedawcy, etc. W tunelach graja za to muzycy (licencjonowani przez miasto).
- Lycra is back. W wersji tej z poczatku lat 90tych, tylko teraz te getry musza byc przyduze i sie marszczyc.
- W Westminster Abbey w Lady's Chapel jest przepieknie rzezbiony sufit, ktory jednak ciezko podziwiac, bo jest wysoko i szyja boli od zadzierania glowy. Dlatego turysci moga go podziwiac za pomoca powiekszajacego lustra-gabloty.
- Rowniez w Westminster, cogodzinna modlitwe, na czas ktorej prosza o przerwanie zwiedzania, prowadzi pani ksiadz. Nic strasznego :-), ale wczesniej nie widzialam kobiety ksiedza.
- W muzeum w Greenwich maja urzadzenie opakowujace parasole. Zeby nie kapaly.
- Skoro sklepy maja wystroj swiateczny (a i niektore domy ida w ich slady), na ulicach sprzedaja zywe choinki, to i koled nie moze zabraknac. Wiec od srody np. na Bond Street Station leca koledy.
- Szacun dla ludzi jezdzacych metrem, wiekszosc z nich czyta i to nie tylko darmowe gazetki, ale tez ksiazki. Czesc slucha muzyki, a jeszcze inni graja. Np pan w nienagannym gajerku gral w Solitera na swoim mp3/4/10 playerze.
A teraz ide do British Muzeum, a potem na "Upiora w operze".

28 lis 2008

Londyn, dzien piaty

Podpuszczona przez internet, mimo zawodu jaki sprawil mi Brastop, poszlam z rana do Bravissimo na bra-fitting. Pani pochwalila bielizne jaka nosze i stwierdzila, ze nawet mam dobrze dobrana (ha! czy wyrazalam sie pozytywnie o triumphie?:-)),a potem przyniosla narecze stanikow, podoradzala, po czym zostawila mnie sam na sam, zebym sie namyslila. :-)
I tu dygresja: jesli w Londynie, gdzie pewnie i czynsze wyzsze niz u nas, i pensje pan (ktorych w salonie mimo wczesnego rana bylo cztery, a nie jak u nas gora dwie) wyzsze niz nad Baltykiem, oplaca sie w samym centrum walnac sklep z bielizna, udzielac darmowych porad i jeszcze staniki kosztuja 25-30 funtow (z tych 20, ktore zmierzylam zaden nie kosztowal wiecej, choc nie wykluczam, ze sa takowe), to dlaczego u nas sie nie da? Nie mowie, zeby na kazdym rogu, ale chociaz po jednym na kazde wieksze miasto?
No dobra, retorycznie sie pytam. :-P
Po zakupach akurat przestalo padac, wiec poszlam zwiedzac.
Camden mnie zachwycilo. Pozalowalam, ze nie mam tych 10 lat mniej, zeby moc sobie kupic cos odjechanego (i jeszcze miec, gdzie w tym chodzic :-P), wiec zadowolilam sie bransoletka z szekla i w miare grzecznymi kolczykami.
Z Camden pojechalam do Hyde Parku na Speakers Corner, gdzie po mowcach zostala tylko nazwa. Nikt nie protestowal, nie przemawial, nie wciskal ulotek. Poczulam sie srodze zawiedziona. Fakt, ze akurat znowu zaczelo padac i wiac (jak sie potem dowiedzialam w Science Muzeum Wielka Brytania jest najbardziej wietrznym krajem w Europie - fakt duje nieprzecietnie, a ze mieszkam nad morzem, to znam sie na tym), ale nie dalej niz dwa dni temu Ania tlumaczyla mi fenomen lasek z golymi nogami i wyeksponowanym dekoltem przy temperaturze oscylujacej wokol zera - ze ta nacja tak ma, sa zahartowani i w ogole. Wiec skoro sa zahartowani, to co im taki deszczyk, ktorego nawet ja sie nie przestraszylam, tylko opatulilam sie dokladnie i polazlam przez park w kierunku nastepnych atrakcji. A park, mimo listopada, mnie zachwycil, zwlaszcza jak juz wyszlo slonce. Biegacze, wyprowadzajacy psy, jezdzacy na koniach, piekna zlota jesien i zieloniutka trawka. Wszystko to w centrum ogromnego miasta.
Z parku ostatkiem sil powloklam sie do Science Museum. Gdzie jak tylko zobaczylam, co mnie czeka zapomnialam o zmeczeniu. Cale dwa i pol pietra poswiecone historii medycyny - okropnosci, ale jakie fascynujace! Ze zbereznych ciekawostek bylo np. male antimasturbation device, czyli pas cnoty, dla facetow. :-) Z niezbereznych... to cala masa. :-)
A potem trafilam do eksperymentatorium, gdzie podloga byla z gumy (chce taka do domu!), a oprocz tego, mozna bylo dotknac, pobawic sie, zakrecic, pomacac... i chociaz wiekszosc tego typu eksperymentow juz robilam i nie ma nic okrywczego np w zabawie magnesikami i opilkami zelaza umieszczonymi w wodzie, to i tak frajda ogromna. Miedzy innymi gryzlam metalowy pret przez slomke (to dla higieny, slomka nic nie wnosi do doswiadczenia) majac przy tym zatkane uszy - jak sie to zrobilo mozna bylo uslyszec... rap. :-)
Trzy godziny to za malo czasu, zeby sie tym wszystkim nacieszyc, ale trudno.
Wracajac do domu zrealizowalam kolejny punkt programu - nabylam na sobote bilet na "Upiora w Operze". Teraz musze tylko sobie przeczytac streszczenie, zeby wiedziec o czym spiewaja na wypadek jak bym miala ich nie zrozumiec. :-)
Wiem, ze od paru dni nie bylo spostrzezen i wrazen, nadal je spisuje, ale jakos nie mam sily, zeby przepisac. Moze jutro przy sniadaniu. Dobranoc.

26 lis 2008

Londyn, dzien trzeci i czwarty

Troche juz mnie zmeczyl ten "wypoczynek", musze przyznac. Zatesknilam za poruszaniem sie samochodem (chociaz w miescie metro jest efektywniejsze), za polezeniem na kanapie (tu szkoda mi na to czasu), za normalnym jedzeniem. :-) No ale to chyba o to chodzi. :-)
W kazdym razie zwiedzam zapamietale. Wczoraj poplynelam stateczkiem do Greenwich, gdzie trafilam na slonce, bardzo dobrze sie zlozylo, pospacerowalam po parku w ladnej pogodnie, zwiedzilam obserwatorium (bardzo fajne - choc nie umiem docenic kolekcji zegarow, za to prawdziwa przyjemnosc sprawila mi interaktywna wystawa dotyczaca astronomii i astronautyki, zboczenie, wiem), stalam jedna noga na polkuli wschodniej, a druga na zachodniej.
Potem pojechalam do Docklands - reklamowanego w przewodniku jako najwieksze tego typu przedsiewziecie w historii. Ok, pewnie nie klamia, ale po Dubaju 10 wiezowcow nad kanalem nie robi juz takiego wrazenia. Choc bez watpienia jest ladne i gdyby tak strasznie nie wialo, to pewnie bym tam pochodzila troche dluzej. A tak, ze wzgledu na pogode, poszlam tropem bialych kolnierzykow, ktorzy wlasnie zaczynali pore lunchu. W ten sposob dotarlam do podziemnego pasazu w budynku Lehman Bothers (tak, dokladnie tych od kryzysu), w ktorym to pasazu byla gigantyczna lunchownia fachowo nazywana food court, gdzie siedziala masa bankierow i wcinala zapamietale. Przerzucajac przed jedzeniem swoje jedwabne krawaty przez ramie, co bych ich sosem nie utytlac.
Poniewaz obiecalam sobie nie jesc tu rzeczy dostepnych w Polsce, musialam postawic na egzotyke, czyli japonszczyzne o nazwie costam-sushi, gdzie zjadlam prawdopodobnie najzdrowszy posilek w zyciu. Byl paskudny. Kolejny raz sie utwierdzam w przekonaniu, ze ichnia kuchnia jest nam obca kulturowo, a te zachwyty nad sushi to po prostu moda. (I tu mi sie przypomnial Adrian Mole i "Offaly good", jestem pewna, ze kiedys przyjdzie moda na podroby).
Anyway, z pelnym zoladkiem pozwolilam sie powiezc kolejce przez Docklands w strone centrum, gdzie udalo mi sie w koncu znalezc sklep z nausznikami. Bo jest zimno, a tutaj maja takie fajne nauszniki, co nie wygladaja jak tandetna opaska do wlosow. I sprzedaja je nie w sklepach, a w kioskach z tandetnymi z pamiatkami.
Wieczorem spotkalam sie z Ania, obejrzalam jej szkole (fajna, az by sie czlowiek pouczyl) i poszlysmy do pubu na pogaduchy.
Dzis znowu dzien zaczal sie od kultury. Poszlam obejrzec zmiane warty pod Buckingham, ale impreza sie nie odbyla, bo mogl padac deszcz. (Ot takie maja Brytole zasady). W sumie rozumiem ich, jak tym wojakom zamokna te czapy to moga i rownowage stracic i potem ciezko sie suszy.
Po Buckingham kolejne 3 godziny spedzilam w Westminster Abbey. Poprzednio chwalilam St. Pauls, a teraz moge powiedziec, ze Westminster jest jeszcze lepsze. Jest bardzo stare, klimatyczne, mozna dotknac wiekszosci eksponatow, z audioguide'a wyprodukowanego w Izraelu plynie glos Jeremiego Ironsa. Niestety znowu nie mozna robic zdjec, dlatego po 3 godzinach juz bylam na zewnatrz i poczlapalam przez Traffalgar Square do Chinatown, gdzie w ramach egzotyki zjadlam chinese buffet, czyli chinczyk w wersji all you can eat. Chinczyk musial poza tym byc "prawdziwy" a nie zeuropeizowany, bo jedzenie mi nie smakowalo. Poza tym wole nie wiedziec, co tak naprawde jedlam i na ilu nogach biegalo jedzenie przed znalezieniem sie w garnku. Niektore potrawy jadlam w kazdym razie z zamknietymi oczami. (Tani chwyt, ale dzieki temu nie byly nawet takie zle).
Na koniec dnia, kiedy to ze wzgledu na pore nie za bardzo da sie robic zdjecia, a rozrywki kulturalne typu muzea sa juz zamkniete, poszlam zwiedzac sklepy. Tym razem BraStop, ktory mnie rozczarowal, pewnie po czesci dlatego, ze mialam dosc wygorowane oczekiwania. Generalnie, mieli moj rozmiar w wiecej niz jednym fasonie i kolorze, co liczy sie im na plus. Przed chwila sprawdzilam tez, ze asortyment (wow, jakie ladne haslo do kalamburow :-P) generalnie nie roznil sie wiele od tego, co na stronie. Niestety nie moj styl, nie moja kolorystyka. No nic to pozostane przy triuphie.
Kolejny zawod sprawil mi Harrods. Moze gdybym przyjechala do Londynu w czasach gdy w Polsce nie bylo jeszcze delikatesow, a oliwki nadal stanowily rarytas, to nie bylabym tak krytyczna. A tak, to ot to tylko wieksza galeria centrum no i mozna kupic bardzo znane marki. Zdecydowanie powinnam zostac przy zwiedzaniu muzeow i kosciolow. :-)
Plany na jutro to Camden, Hyde Park i Science Museum. Jesli mi potem starczy sil to nie wykluczam wybrania sie na jakis show (teatr, musical). Ale to sie zobaczy. A poki co - spac!

Londyn, dzien trzeci

Odcinek zostaje przesuniety na jutro, gdyz dzis dzien zakonczylam piwem w pubie z Ania i w zwiazku z tym mam ochote isc spac. :-)
Dobranoc.

24 lis 2008

Londyn, dzien drugi

Uff... Czy juz wspominalam, ze zwiedzanie to strasznie ciezkie zajecie? Ostatni raz tak zmeczona bylam po bowlingu, no ale wtedy to musialam tymi recami przerzucic tone, a teraz to tylko spacerek przez miasto.
Dzien zaczal sie od tego, ze jak probowalam zalozyc spodnie, ktore wczoraj kupilam to poczulam, ze cos mnie uwiera... hm... po blizszym przyjrzeniu sie zauwazylam, ze nie zdjeli mi tego zabezpieczenia. Jakim cudem wyszlam ze sklepu - nie wiem. Fakt, ze moglam byc tak zmeczona, zeby nie zauwazyc wyjacej syreny, ale ochroniarz chyba powinien? Odrzuciwszy opcje "sprobuje to rozwalic" mlotkiem z braku takowego, poszlam do tego sklepu i cierpliwie wytlumaczylam sprzedawcy o co chodzi. Chyba troche sie zdziwil, ze tak sobie mozna wyniesc towar z ich sklepu (no dobra, ja mialam dowod, ze zaplacilam). No co ja poradze, ze mam szczescie do wynajdywania luk w systemach? :-)
Ale w sumie dobrze sie zlozylo, ze musialam isc do tego sklepu, mialam jedna jedyna szanse obejrzenia Oxford Street prawie pustej (nie liczac oryginalow typu hare krishnowiec w pomaranczowym polarku).
Potem pojchalam do Tower. Dlaczego, ze wszystkich dostepnych atrakcji akurat ta? Ano Mama powiedziala, ze koniecznie mam tam isc. No wiec poszlam. Bilet byl wsciekle drogi, ale pomyslalam, ze na pewno cos tam maja poza krukami i Beefetersami.
Generalnie okazalo sie, ze z tego wszystkiego najwieszka atrakcja byli wlasnie Beefetersi i ich oprowadzanie po Tower. Dawno nie slyszalam tak fajnej opowiesci i do tego taka ladna angielszczyzna. :-) Bo sam zamek, jak zamek, widzialam ladniejsze. Starsze rowniez. Wnetrza i wystroj miejscami ciekawe, ale ogolnie sztampa. Wiem, jestem zblazowana, ale na dobra sprawe ile mozna obejrzec manekinow w zbrojach, kolejnych mieczy, kopii, narzedzi tortur? Zeby to jeszcze jakies cudowne zbiory byly, ale nie, tutaj po prostu czyms musieli wypelnic owo zamczysko.
Okej, galeria z klejnotami i kosztownosciami byla fajna, zwlaszcza, ze pan Yeoman zapewnial, ze to nie sa repliki, lecz prawdziwe klejnoty. Problem w tym, ze nad tym najwiekszym diamentem nie bylo wielkiej czerwonej strzalki z napisem "najwiekszy diament swiata", a ze koron z klejnotami bylo z 10, a z duzymi diamentami ze dwie, to nie jestem pewna, czy ten, ktory wydal mi sie najwiekszy w istocie taki byl. No w kazdym razie popatrzylam sobie na te precjoza i najbardziej spodobala mi sie waza na wino/poncz wielkosci balii (takiej jednoosobowej) wykonana w calosci ze zlota. Tak. to naprawde jest imponujace. :-)
Po bitych trzech godzinach opuscilam zamczysko, ale poniewaz zostal mi jakis kupon na bilecie (na poczatku byly dwa, ale jeden z nich oddarla pani przy wejsciu) to wychodzac zapytalam straznika, czy moze jeszcze przegapilam jakas atrakcje. Pan mi oddarl ten kupon, zazartowal, ze wlasnie stracilam darmowy obiad w restauracji, a potem wytlumaczyl, ze to ze wzgledu na to, ze sa prawo i leworeczni pracownicy i dlatego kupony sa po obu stronach biletu, zeby wszystkim sie wygodnie pracowalo. No chyba, ze tym razem tez sobie ze mnie zazartowal. :-)
Poniewaz wyszlo slonce poszlam na spacer przez City i robilam zdjecia. Tym razem przyjelam strategie pt. ide przed siebie i patrze, co jest ciekawego (wszystkiego, co bym chciala zobaczyc i tak nie zobacze, chocbym siedziala tu do swiat), a potem sprawdzam w przewodniku, co widzialam.
Zatem poza "korniszonem" widzialam budynek, ktory na pierwszy rzut oka wygladal jak skrzyzowanie centrum Pompidou ze statkiem kosmicznym. Skojarzenie okazalo sie sluszne, bo budynek byl zaprojektowany przez tego samego architekta, co centrum.
Gdy dla odmiany zaczelo padac i zrobilo sie za ciemno na zdjecia podjechalam do St. Paul's Cathedral, gdzie niestety nie mozna bylo robic zdjec (poza galeria widokowa), choc moze to i dobrze, bo inaczej musieliby mnie wyciagac stamtad konmi. Bo St. Paul's mnie zachwycil. Wszystkim - mozaikami na podlogach i scianach, Whisper Gallery, gdzie faktycznie jest niesamowita akustyka, spojnym wystrojem wnetrza, spedzilam tam dwie godziny, a wyszlam tylko dlatego, ze juz zamykali.
W kryptach leza sami zasluzeni, ale nie tylko biskupi, poeci, ale tez naukowcy (wypatrzylam Fleminga), a oprocz tego jest mnostwo tablic poswieconych korespondentom wojennym wojny w Sudanie, poleglym we wszystkich wojnach od czasu wybudowania katedry skonczywszy na poleglych podczas wyzwalania Kuwejtu w czasie wojny w Zatoce. A za glownym oltarzem jest tablica i napis "To the American dead of the second World War from the people of Britain". Ogolnie z tych wszystkich tablic, ktore wisza, gdzie sie da, po ktorych sie chodzi (jedna jest moze ze dwa metry od drzwi do toalety) wylania sie historia kraju w pigulce. Mnie najbardziej podobala sie tablica poswiecona Sir Edwinowi Landseer przedstawiajaca psa, ktory oparl pysk o trumne. Ckliwe i sentymentalne, wiem.
A wieczor spedzilam jezdzac autobusami i robiac zdjecia z cyklu "Londyn by night". Co byloby bardzo przyjemnym zajeciem, gdyby nie okropne zimno. Musze chyba kupic czapke.
Spostrzezenia:
- klasyczne czerwone angielskie budki telefoniczne w dobie telefonow komorkowych sa oblepione reklamami agencji towarzyskich
- reklama "free moustache styling"... brr...
- pashmina w Londynie kosztuje tyle samo, co w Dubaju i pewnie jest w takim samym stopniu prawdziwa
- w suterenach mieszcza sie bardzo ciekawe rzeczy, ktore mozna obserwowac idac ulica, oprocz biur, mieszkan, bibliotek, szkol, dzis widzialam tez szkole judo.
- czy juz wspominalam o christmas panic? Dzis widzialam na ulicy stoisko z prawdziwymi choinkami. Nie wiem skad oni je tu biora, ale nie pachnialy. (Bez sensu, bo jedyna przewaga drzewka naturalnego nad sztucznym jest wlasnie zapach).
- A na Piccadilly oprocz bebniarzy, fotografow i ulotkarzy stal sobie na skrzynce pan z transparentem "Everything is OK". Nie ma to jak pozytywny przekaz.
A plany na jutro zaleza od tego, co zobacze za oknem, gdy sie obudze. Goodnight.

23 lis 2008

Londyn, ciag dalszy dnia pierwszego

Wlasciwie to najlepiej byloby logowac na biezaco, ale nie da sie - albo zwiedzanie, albo zapiski.
W kazdym razie pojechalam ogladac Tower i Tower Bridge by night. I wyszlo, ze przedwczesnie pochwalilam tutejsze metro, ze takie wspaniale i w ogole. Wspaniale to moze i jest, ale w weekend polowa linii nie dziala, albo dziala w zmienionych trasach i czestotliwosciach. O czym sie przekonalam, gdy chcialam sie przesiasc na linie zolta, ktora okazalo sie, ze nie jezdzi. No trudno, podjechalam autobusem (musialam sie trzymac komunikacji, bo mapy ani przewodnika nie wzielam, bo ciezkie toto i po co nosic, jesli chce tylko przejechac w te i z powrotem metrem). Tower razem z mostem... troche mnie zawiodly. Bo jakby to powiedziec... przez tyle lat ogladalam je na zdjeciach, czytalam czytanki, sluchalam wykladow pani Paw, ze wyobrazalam je sobie duzo wieksze, piekniejsze i bardziej wypasione. Czyli potwierdza sie stara prawda, ze rzeczywistosc nie dorownuje obrazkom. Co rychlo stwierdzilam, obfotografowawszy wszystko dokola. W sumie bardzo udana wycieczka, gdyby nie to, ze pizdzilo jak w kieleckiem i zastanawiam sie, czy fotki nie wyjda poruszone (no moze nie, ze od razu mostem bujalo, ale aparatem juz moglo). Zmarznieta wsiadlam do double-deckera i przejechalam tymi wszystkimi znanymi ulicami (Bond, Regent, Strand, Oxford, etc) notujac, gdzie warto przyjechac na dluzej. Przejazdzka uswiadomila mi, ze Christmas Panic trwa tu w najlepsze. Ulice maja juz wystroj swiateczny, sklepy zachecaja do kupowania prezentow, sa juz odpowiednie reklamy w metrze i na ulicach. A potem sobie policzylam, ze jest "four weeks to Christmas" i przypomnialo mi sie Love Actually i stwierdzilam, ze szkoda iz nie obejrzalam go przed przyjazdem tutaj. Ale jak sie okazuje nic straconego. "Na kwaterze" na kominku (pod ktorym wlasnie siedze piszac te slowa) stoja plyty dvd i jest wlasnie "Love Actually". Jak juz odespie jetlag to sobie zapodam. :-)
Okazalo sie, ze zamkniecie metra ma tez pozytywne konsekwencje - z autobusu widac zdecydowanie wiecej niz z podziemnej kolejki. :-)
I jeszcze nawiazanie do Dubaju, bo widzialam dzis w metrze zebraka. W Dubaju nie ma zebrakow, zlomiarzy, dziadkow, ktorzy wygrzebuja rzeczy ze smietnikow. Too good to be true.
Oki, to dobranoc mili panstwo.

Londyn, dzien pierwszy, ciag dalszy.

Wiec jest zimno. I przezywam szok kulturowy w druga strone. Ze jak to - hindus w czapce i rekawiczkach? I w dzinsach i T-shircie? (W Dubaju w dzinsach chodzili tylko turysci. Strojem hindusow byly takie troche elegantsze spodnie i koszula.) Ze majac bilet na metro mozna ot tak zejsc pod ziemie i jego przybycie bedzie bardzo przewidywalne. Tak co do minuty? Ze nikt mnie nie bedzie ciagnal za reke i proponowal cheap designer handbags? Jakos dziwnie.
No i pogoda, do ktorej nie moge sie przyzwyczaic. Pory roku stopniowo sie zmieniaja, chyba nigdy wczesniej nie mialam takiego przeskoku z tropikow do sniegu z deszczem.
Poniewaz nie mam na razie planu, co zamierzam robic (znaczy wiem, ze zwiedzac, ale dokladnie co, kiedy i o ktorej to nie ma tak dobrze) poszlam dzis przed siebie. Chodzilo glownie o to zeby nie siedziec w hostelu, bo mam jetlag i pewnie bym przespala caly dzien. Wiec poszlam przed siebie i trafilam na Oxford Street, gdzie pochodzilam po sklepach, kupilam sweter, dzinsy i parasol (tym samym jestem juz lepiej przygotowana na panujace tu warunki pogodowe), wzielam jedzenie na wynos (w hostelu jest kuchnia, a w pokoju mam dodatkowo mikrofale) od jakiegos przydroznego Chinczyka, przejechalam sie metrem i teraz nadrabiam zaleglosci internetowe.
W planach na dzis jeszcze przejazdzka metrem nad Tamize na spacerek (jeszcze nie widzialam Tower Bridge) i kupienie czegos na kolacje.
Wieczorem mam zamiar przygotowac sobie w miare sensowny plan zwiedzania. A poki co to pare slow o hostelu, bo od poczatku mnie ujal (i to nie tylko tym internetem bez ograniczen). Maja tu tez 3 regaly ksiazek, ktore mozna dowolnie brac (i to nie takich z makulatury, ale ogolnie dosc wspolczesna literatura, wypatrzylam Cusslera, Zadie Smith, Clancy'ego, etc), jest tez drukarka, dvd, telewizor... I to wszystko w maluskim domeczku (3 pietra, na kazdym po 3-4 pokoje, ogroma kuchnia, z ogolnodostepnym jedzeniem (niby to jest sniadanie, ale trwa przez pol dnia) i wielgachny living room polaczony z kuchnia. Nie ma zadnej oficjalnej recepcji (znaczy gdzies tam z tylu siedzi bardzo mila dziewczyna), ale ogolnie kazdy ma klucze od wszystkiego i panuje atmosfera akademika.
Oki dokie, to do nastepnego update'u z pola urlopu. :-)

Londyn, dzien pierwszy, rano.

Ja sie k*wa pytam, co to ma byc???
Po bezproblemowym wylocie z Dubaju (odwieziono mnie na lotnisko, tym razem kierowca - Hindus jechal jak wariat, ale dojechalam calo), rownie bezproblemowym przylocie do Londynu, wsiadlam do metra, zeby przyjechac do mojego hostelu i ... WTF? Jakies 0 stopni, wieje, pada snieg z deszczem - brrrr... a jeszcze chwile temu bylo 30 stopni. :-(
Poki co czekam na zwolnienie sie pokoju, ale juz mi sie podoba. Jest darmowy internet, sniadanie included, nieograniczona kawa i herbata, kibelki i lazienki odrapane, ale czyste. No i rzut beretem do metra, co w obliczu panujacej pogody nie jest bez znaczenia.
Pani, ktora mnie tu przywitala mowi, ze taka pogoda ma byc przez tydzien. Chyba zaraz zaczne szukac, gdzie tu jest jakis H&M, czy C&A, co by nabyc cieple skarpety (i to, ze widzialam w metrze pania, ktora wsiadla do wagonu prosto z zasniezonego peronu majac na nozkach tylko peeptoe-szpile, to nie znaczy, ze tez musze), grubsze spodnie i moze jakis golf.
A z innych doniesien to z Dubaju do Londynu lecialam jumbojetem. Wiem, nic wielkiego, ale zawsze chcialam czyms takim sie przeleciec. :-)
Z obserwacji dubajskiego lotniska - tamtejsza straz graniczna ma czerwone berety i czerwone skorzane trzewiczki.
Poza tym wybralam sobie (czy chwalilam juz online check-in British Airways? nie, to chwale. A jesli chwalilam to nie zaszkodzi powtorzyc) tak fajne miejsce w samolocie, ze podczas startu widzialam Dubaj by night. I mam zdjecie palmy z lotu ptaka (tej od tego wypasionego hotelu Atlantis).
To na razie. BRB soon. :-)

22 lis 2008

Dubaj, dzien siodmy i (niestety) ostatni

Dzien ten zaczelam od spakowania torby, na wierzchu kladac kurtke, ktora przyjdzie mi wziac ze soba do samolotu, chociaz tutaj nieustajace 30 stopni. Potem wydrukowalam sobie boarding pass (cudowna samoobsluga internetowa, mam zapewnione miejsce przy oknie, moze uda sie jeszcze rzucic okiem na Dubaj by night) i wsiadlam do Big Bus. Ktory przez caly dzien wozil mnie wkolko po miescie. Napaslam oczy widokami budow, szkla, stali, siedmiopasmowych drog. Przy okazji dotarlam w miejsca wczesniej nie odwiedzane, a mianowicie na palme. Palma faktycznie robi wrazenie, jak zreszta wszystkie tutejsze nowoczesne budowy.
Jedynym minusem jest to, ze jadac dwupietrowym londynskim doubledeckerem, na gornym pokladzie na przemian swieci slonce, wieje i trzeba wdychac spaliny. Po calym dniu bol glowy gwarantowany. Ale wrazenia niezapomniane.
Po wycieczce autokarowej poszlam na chicken shwarma (co bede eksperymentowac z innymi knajpami, skoro jest przepyszna) oraz jeszcze raz do Dubai Muzeum (bo dawali bilet, jakos musze zagospodarowac czas do 22.30 kiedy to zostane odwieziona na lotnisko). Wprawdzie moglabym siedziec w hotelowym lobby, ale wole jeszcze pochodzic po okolicy, z krotkim przystankiem na internet.
Spostrzezenia:
- Juz wczesniej widzialam niespodziewanie wysokie palmy, takie na 10 pieter. Sadzilam, ze to jakies ichnie pomniki przyrody, a tymczasem okazalo sie, ze sa to sprytnie zamaskowane wieze z antenami komorkowymi. :-)
- Metro - ciagle w budowie, ale uderzylo mnie to, jak bardzo tutejsza budowa metra rozni sie od warszawskiej. W Wawie buduje sie odcinek, oddaje do uzytku nowa stacje, a potem buduje kolejny odcinek. Tutaj buduje sie wszystko na raz. W tej chwili ukonczone sa wiadukty i trwa budowa stacji, podobno rozpoczeto juz probne przejazdy pociagow.
- Znaki drogowe - drogi sa swietnie oznakowane, wielopasmowe. W Dubaju wszystkie komunikaty prawie wylacznie po angielsku. Dzis wypatrzylam np. "beware of traffic". :-)
- Budowy - temat rzeka, ale dzis wypatrzylam nowa rzecz przy budowach - male meczety w kontenerach - ale nie takie biedniutkie jak ten w Sharjah, ale wypasione, blyszczace, z klimatyzatorami. Ogolnie na budowach klimatyzowane jest wszystko. Nawet byle budy z dykty.
- Wyjasnil sie brak ciezarowek w miescie. Przy drogach wjazdowych stoja znaki zabraniajace ruchu "heavy vehicles" miedzy 6 AM a 10 PM.
- Widzialam tez bank dla kobiet - ladies banking. W domu z zaciemnionymi szybami i zaslonietym wejsciem.
- Na straganie ulicznym sprzedajacym lampki choinkowe (w Carrefourze tez jest juz stoisko swiateczne z wielkim haslem "the merry season is coming") widzialam plastikowego ananasa, swiecacego roznymi kolorami, wygrywajacego "We wish you a Merry Christmas".
Plany na jutro - dotrzec do Londynu, rozpakowac sie, wyspac, wybadac okolice, znalezc internet, przywyknac do pogody.
No to do przeczytania.
Aha, i od jutra wracam do starego polskiego nr komorka.

21 lis 2008

Dubaj dzien szosty, piatek (to nie bez znaczenia)

Piatek, to tutejsza niedziela. Pobozny muzulmanin powinien wtedy sie udac do meczetu, pomodlic sie i wysluchac kazania. Ja postanowilam zaczac od plazy.
Ze wzgledu na karnacje i potencjalne konsekwencje wylegiwania sie na sloncu miedzy 10 a 15, wstalam o siodmej, co przyszlo mi z duzym trudem, gdyz okazalo sie, ze czwartkowy wieczor, bedacy poczatkiem weekendu ludnosc okoliczna i wspolmieszkancy hotelu (sami hindusi, choc raz widzialam skosnookie malzenstwo) obchodza bardzo hucznie. Juz o 22 zaczelo sie unza-unza, a z hotelowego korytarza dobiegaly gwizdy, okrzyki i walenie w drzwi. Moze faktycznie ludnosc tubylcza zna jakies meliny (nielegalne gorzelnie?), bo zeby tak na trzezwo taka trzode? :-)
Podglosnilam wiec CNN w telewizji i jakos zasnelam.
Rano, zabierajac sniadanie ze soba celem spozycia na plazy, polecialam na autobus. W autobusie nie bylo kobiecych miejsc siedzacych wiec sobie stanelam, w sumie daleko nie mam, ale ku mojemu zdziwieniu jakies skosnookie dziewczynki sie scisnely na podwojnym siedzeniu i pokazaly, ze moge sobie przycupnac. Jak sie potem okazalo, ma to swoje uzasadnienie - kierowca, gdy nie ma juz wolnych miejsc siedzacych dla kobiet i jakas bedzie stala, przestanie je wpuszczac do autobusu. Zreszta w sytuacji, gdy autobus jest pelen, kierowca zatrzymujac sie na przystanku otwiera drzwi i mowi do z reguly calkiem sporej gromadki np. "two ladies, three men". I wiecej nie wezmie, nawet jak go prosic i nawet jesli w srodku jest jakies miejsce. Tlumaczy sie, ze inaczej dostanie jakas kare. (Szczesliwie nie wszyscy kierowcy sie owa kara przejmuja i czasami zabieraja wszystkich chetnych).
W kazdym razie dojechalam na plaze. Ale nie taka, ot jest moze to wysiadam i ide, tylko poszlam do Jumeirah Beach Park, ktory od zwyklego piasku nad morzem rozni sie tym, ze ma toalety, przebieralnie, ratownika i siatki chroniace przed wplywaniem meduz na teren kapieliska. Do tego oczywcie fast food, jakies palemki, laweczki etc. Taka Leba w pigulce.
W przewodniku napisane bylo, ze ta plaza ma przydomek Little Moscow, moim zdaniem zupelnie zasluzony, bo o 9tej na pustawej jeszcze z lekka plazy byli sami Rosjanie. Wielkie babuszki w czepcach kapielowych, z opierscienionymi dlonmi. Taka Iwanowna z Wyboru. :-)
Niestety nie bylo szafek, wiec trudno, rzucilam swoje manele mozliwie blisko brzegu, a potem plusk. Woda nawet ciepla, cholernie slona, generalnie zadna rewelacja, ale kolejny punkt na liscie do zwiedzenia odhaczony. :-) Po kapieli pozwolilam sobie na polgodziny schniecia na sloncu i obserwowanie innych ludzi. W tym wycieczki Japoncow, ktory na owa plaze przyszli w krawatach, a panie w szpilkach). Choc lezalo sie przyjemnie, wolalam nie ryzykowac dalszego pobytu na sloncu i przenioslam sie do cienia. Na laweczce zjadlam sniadanie i widzac tlumy jakie zaczely nadciagac na ten jedyny niehotelowy lecz strzezony skrawek plazy w promieniu 20 kilometrow, szybko udalam sie na autobus powrotny.
To co zobaczylam po powrocie do mojej dzielnicy nieco wbilo mnie w ziemie. Tlum. Nieprzebrany, ciagnacy wszystkimi ulicami. Wiec tak wyglada tu dzien wolny. Tlum najwidoczniej pragnacy rozrywki, czyli zakupow (Carrefour i cala masa sklepow) oraz kina (obok stacji autobusowej jest kino, ktore gra wylacznie produkcje Bollywoodzkie; pod kinem stala nieprzebrana masa Hindusow, widac faktycznie lubia rodzime kino). Z tlumu niosacych siaty Carrefoura, wyrozniali sie ci niosacy charakterystyczne przezroczyste torby z kocami. Albo byla wyprzedaz, albo zaopatruja sie na zime. :-)
W hotelu zostawilam mokre rzeczy i z powrotem pojechalam w kierunku plazy, tym razem "dzikiej", co by porobic zdjecia. Akurat wypadala pora popoludniowych modlow, a ze to piatek, to cos w rodzaju odpowiednika naszej sumy. Z pobliskich meczetow dobiegaly wykrzykiwania nauczajacych, a kiedy weszlam w uliczke z meczetem to zatrzymal mnie tlum mezczyzn. Stojacych. W pierwszej chwili zaskoczenie - dlaczego ten facet przede mna jest tylko w skarpetkach i zamiast isc stoi. Potem zalapalam, ze cala ulica jest zajeta przez tych, ktorym nie udalo sie znalezc miejsca na swoj dywanik w meczecie. Wiec zajeli chodnik... calusienki, na wcale niemalej ulicy byl wylozony dywanikami, na ktorych stali bosonodzy faceci. Niewierni piesi (a bylo ich calkiem sporo) przeniesli sie wiec na ulice lawirujac miedzy samochodami.
Na stacji autobusowej znowu tlumy. Kolejki ciagnace sie przez kilkadziesiat metrow i to do prawie kazdego stanowiska (a tych stanowisk jest ze 60 - nie przesadzam ani troche, to jedna z trzech wiekszych stacji autobusowych w tym miescie). Na szczescie na 8mke czekalo tylko jakies 30 osob, wiec zajelam miejsce startowe i juz po jakiejs godzinie stalam na plazy. Ta byla duzo ladniejsza, ale za to pelna ostrych muszelek, wiec zrezygnowalam z brodzenia w wodzie i tylko porobilam zdjecia. (Na plazy dla turystow pewnie wygrzebuja w nocy wszystkie muszelki).
Potem pojechalam do Mall of the Emirates - centrum handlowego ze stokiem narciarskim. Tu przezylam zawod gdyz bylo tloczno, centrum nie przedstawialo soba nic nadzwyczajnego (ot duzo sklepow w jednym miejscu), stok okazal sie malutka osla laczka z bardzo zuzytym sniegiem (nie wiem jak to robia, ze na zdjeciach przedstawia sie tak imponujaco), a do tego te tlumy! Z poczucia obowiazku zrobilam ze dwa zdjecia, poszlam kupic buty (prognoza pogody donosi, ze w Londynie w niedziele ma padac snieg, wiec w szmacianych adidasach moze byc mi zimno, a Martensy za to, co zrobily moim nogom to powinnam spalic na stosie) i poszlam do kolejki na taksowke, poki byla na 10 minut a nie na 3 godziny.
Taksowka w celach oszczednosciowych podjechalam tylko do Madinat Jumeirah, z ktorego wiedzialam, ze mam autobus. Przy okazji kupilam sobie bilet na jutrzejszy dzien na przejazdzke Big Busem. W drodze powrotnej szczescie do autobusow mnie opuscilo, bo dopiero w czwartym znalazlo sie dla mnie miejsce. Nie bylo jakos szczegolnie tragicznie, bo w sumie czekalam moze jakies 30 - 40 minut, ale trojka Niemcow odpadla i poszli sobie, a kilka osob wzielo taksowke.
Na obiad poszlam do pana od Chicken Shwarma, on chyba cos dodaje do tego soku, bo nie moglam sie oprzec. A poza tym pan mial radoche (bo pamietal mnie) - chyba nieczesto jacys turysci maja odwage jesc u niego.
Spostrzezen dzisiejszego dnia jest malo:
- na ulicy hinduskich sklepow (jednej z wielu) zauwazylam, ze tubylcy wchodzac do sklepu zdejmuja buty (i nie sa to sklepy z dywanami :-) ). Niektore sklepy maja przed wejsciem specjalne poleczki na obuwie.
- o ile drogi sa asfaltowe, to skrzyzowania czesto sa z kostki brukowej
- w mojej dzielnicy ulice handlowe sa "tematyczne" - odziezowe, zegarkowe, krawieckie, komputerowe, jedzieniowe. Szczegolnie zafascynowala mnie ulica komputerowa. Tutaj normalne jest, ze sklepy niejako wylewaja sie na zewnatrz zajmujac pol chodnika. Ale zeby pol chodnika bylo zajete przez pudla z laptopami, monitorami i procesorami? Wow. I bylam tez na ulicy, na ktorej prawie kazdy sklep ma neon, albo witryne z logo Intela. Juz ich lubie. :-)
- no i samochody. Od kilku dni chcialam o tym napisac. Ze tu jest pod tym wzgledem jak w ameryce. Potezne pickupy, terenowki, Hummery, limuzyny (Infiniti w duzych ilosciach). Wszystko nowe, lsniace i wielgachne. Do tego duza liczba busow i busikow, ktorymi poruszaja sie pracownicy budow i hoteli - te juz nie takie wypasione, raczej takie bardziej azjatyckie (przynajmniej tak wychodzi z ogladanych filmow), albo tez marki TATA.
I to by bylo na tyle.
Jutro objazd Dubaju z Big Busem, ostatnia okazja zrobienia zdjec, potem jakis obiad, (pewnie jeszcze internet, choc nie wiem czy zdaze), a potem znowu w samolot, by w niedziele rano obudzic sie w Londynie, skad tez mam zamiar pisac. :-)
BTW, widze ze ktos ode mnie z pracy podczytuje tego bloga. :-) Zatem pozdrawiam serdecznie i zapraszam do ujawnienia sie. :-)

20 lis 2008

Dubaj (choc nie do konca), dzien piaty

Safari. Znaczy zadne tam slonie, zyrafy i baobaby. Tutaj safari to wszelkiego rodzaju wyjazdy krajoznawczo-przyrodniczo-rozrywkowe za miasto. Z mnostwa opcji wybralam sobie Grand Canyons, czyli wyjazd w gory i z powrotem.
Z malymi problemami, ktore szczesliwie udalo sie rozwiazac telefonicznie, wyjechalam z Dubaju, razem z francuskim malzenstwem. Wiozl nas bardzo sympatyczny pan przewodnik (nacji nie umiem rozpoznac, skrzyzowanie Hindusa z Chinczykiem na moj gust) w wielgachnym Chevrolecie 4x4. Przez korki przebijalismy sie najpierw do Sharjah - sasiedniego emiratu, tez wypiasionego - wiezowce, mariny, hotele, autostrady, cuda na kiju. Nie tej samej skali, co sam Dubaj, ale tez robiace wrazenie. W Sharjah zabralismy czwarta pasazerke, Wloszke, o jakze wloskim nazwisku Bauhoffer i pojechalismy w kierunku pustyni. Ale nie takiej, ze piaszczyste diuny po horyzont (te sa podobno w innym miejscu i sluza glownie jako atrakcja turystyczna). Tutejsza rdzenna pustynia to lekko pofaldowany piach z kepkami zielonego i nielicznymi drzewkami (tutaj wlasnie trwa zima, czyli okres kiedy z duzym trudem cokolwiek moze wyrosnac).
Pierwszy przystanek to obelisk podarowany Emiratom przez Arabie Saudyjska w podziekowaniu za zachowanie muzulmanskiej tradycji. Nie mam pojecia o co chodzi, ale tak powiedzial przewodnik. A w rzeczywistosci, to gigantyczne cos, stojace po srodku pustyni, niedaleko autostrady.
Przystanek drugi - camel farm, czyli stadko zblazowanych wielbladow, ktore wdziecznie pozowaly do zdjec. Specjalnie dla Pat sfotografowalam camel toe, ale powiem szczerze - wyglada inaczej. :-P
Przystanek trzeci - fish market, na ktorym po rybach pozostal tylko niewyobrazalny smrod, bo samych ryb nie bylo. Jak sie dowiedzielismy od lokalsow, w zatoce Omanskiej jest red tide, ktory wybil wszystkie ryby. Po przyjrzeniu sie morzu, faktycznie jakies takie czerwonawe. Czyli zdaje sie sinice dotarly i tu.
Przystanek czwarty - siurpryza - granica z Omanem. Tak to jest jak sie kupuje wyjazd na podstawie opisu w internecie, tam nic nie bylo o tym, ze jedziemy za granice. No ale tym samym zaliczylam kolejne panstwo. :-) Oman, jak to Oman :-) gory, morze, skaly, wioski i budynki jak wszedzie indziej, czyli od wypasionych rezydencji po lepianki, przy czym lepianki tym sie wyrozniaja na tle krajobrazu, ze maja najwiecej anten satelitarnych ze wszystkich budynkow.
Przystanek piaty - wjechalismy w najwyzsze miejsce gor, gdzie da sie wjechac samochodem, po drodze mijajac ichnie dzikie kozy i samotnego osiolka. W najwyzszym miejscu gor oprocz widokow czekaly na nas osy (czy tez inne ustrojstwo). Jak cale azjatyckie robactwo - gigantyczne, wielkosci szerszenia, brazowe z dwoma zarowiastozoltymi paskami na kuprze. FUJ!
Przystanek szosty - lunch, czyli stajemy w kanionie, panowie przewodnicy (bo jechalismy w dwa auta - drugie dolaczylo do nas przy obelisku i zawieralo dwa jowialne Szwajcarskie malzenstwa, ogolnie strasznie zanizalam srednia wieku na tej wyprawie) rozwijaja dywany na kamieniach, wyciagaja przenosne lodowy i serwuje po salatce, sandwichu, muffinie i jablku. Kuchnia typu fusion w rozkwicie. Znowu stada os, przewodnicy mowia, zeby ich nie draznic, to same odleca. Latwo powiedziec!
Potem zjazd do przystanku siodmego - czyli wyjezdzamy z Omanu.
Przystanek osmy i ostatni - kawa i herbata w korycie wyschnietej rzeki. Ogolnie bardzo fajnie bylo posiedziec w klimatyzowanej terenowce i zostac przewieziona jakies bagatela 450 km. Na koniec przedzieranie sie przez korki w Sharjah i Dubaju.
Po powrocie poszlam na kolacje, czyli tym razem chicken shwarma i special juice w stoliku na ulicy. Pycha i to za jedyne 14 Dhs (z czego 10 za sok). Chyba jutro tez tam pojde, bo naprawde, rewelacyjne jedzenie, a sok to w ogole bomba, wyczulam w nim mango i awokado, reszty skladnikow nie rozpoznalam, ale i tak bede snic o takim soku po nocach.
Plany na jutro to Jumeirah Beach, czyli mam zamiar wykapac sie w zatoce Perskiej oraz Mall of Emirates (ten, w ktorym jest stok narciarski). Mam nadzieje, ze nie nabawie sie anginy od lata i zimy w ciagu jednego dnia. Poza tym zrodla z Polski donosza, ze zimno i pada, i zimno i pada na to miejsce w srodku Europy, wiec trzeba sie przyzwyczajac, ze za dwa dni musze opuscic ten mily i cieply zakatek.
A teraz hurtem zapiski z komorki i notesu, czyli spostrzezenia z drogi i nie tylko.
Bur Dubaj (najwiekszy budek swiata) jest naprawde wielki. Bez problemu widac go z Sharjah oddalonego o jakies dwadziesciakilka kilometrow. Bedzie na zdjeciach.
W Sharjah widzialam tez slumsy. Rojace sie od anten satelitarnych. Prawdopodobnie sa to tutejsze zabytki klasy zero, czyli tradycyjne lokalne budynki sprzed czasow gdy odkryto rope. Malownicze i fajne, niestety nie zdazylam sfotografowac, moze kiedys wygooglam.
Rowniez w Sharjah (w sumie dobrze, ze byly korki, moglam poobserwowac) widzialam meczet z dykty. Taki kompaktowy, akurat do wsadzenia na ciezarowke i przewiezienia w dowolne miejsce. Nawet mial miniaturowa kopulke (srednicy cos 2 metrow). Stal obok tych slumsow, byc moze lokalna spolecznosc nie moze sobie pozwolic na nic lepszego. Mnie ten meczet przypominal taki ciut wiekszy kiosk ruchu.
Akcja boisko w kazdej gminie ma tu postac boisko przy kazdym meczecie. A na serio, to w prawie kazdej dzielnicy jest boisko z duzymi betonowymi trybunami i profesjonalnym oswietleniem (po ktorym wnioskuje, ze to boiska, chociaz cholera ich wie, moga byc i areny do walk wielbladow, czy cus).
Po drodze, na wsi byla buda "Swedish pizza". Gdyz powszechnie wiadomo, ze pizza to cos z czego Szwedzi sa znani na calym swiecie.
Widzialam tiry. Cale sznury wielgachnych ciezarow z przyczepami jadace od lub do rownie gigantycznych cementowni (z czegos musza budowac te swoje nowe dzielnice). I jakim cudem na drogach, po ktorych jezdza te giganty, na drogach w kraju, gdzie temperatura dochodzi i do 50 stopni nie ma ani sladu kolein, pozostaje dla mnie zagadka.
Ruch uliczny poza miastem to tez ciekawostka. Jezdzi sie dokladnie jak w Ameryce. Czyli przepisowo. Nikt gwaltownie nie zwalnia, nie przyspiesza (byloby ciezko, samochody to w 100% automaty), przez cale 8 godzin widzielismy tylko jednego wariata, ktory jechal jak Polak (czyli duzo szybciej niz pozostali i ciagle zmienial pas).
Na zwalnianie przez skrzyzowaniami, swiatlami, rondami maja tu sprawdzony sposob - progi zwalniajace. Tyle, ze rowniez na drogach szybkiego ruchu (gdy np zblizaja sie do miasta).
Na jednym z bilboardow byla postac szejka w pozie z obrazu "Jezu ufam Tobie". Uniesiona prawica wskazujaca niebo, swiatlosc rozchodzaca sie od postaci. No i tez brodaty. Nie zdazylam zrobic zdjecia, bo mnie zatkalo. :-)
Na Sheikh Zayed Road widzialam European Veterinary Clinic. Widac szkoly dla weterynarzy tez tu nie maja.(Bo to, ze w Jumeirah bylo Jumeirah Veterinary Center o niczym nie swiadczy).
Nie wiem, czy juz pisalam, jesli tak, to sie powtarzam, ze w calych Emiratach nie ma ani jednej akademii medycznej. Lekarzy sie importuje skad tylko sie da, a na trudniejsze operacje, na ktorych leczenie nie ma tu infrastruktury wysyla sie pacjentow za granice. I mowimy tu o publicznej opiece zdrowotnej dla obywateli tego panstwa. Expaci maja (albo i nie) opieke medyczna zapewniona przez pracodawcow, stad wprost zatrzesienie roznego rodzaju medical practice, medical clinic, etc. A panstwowe szpitale nazywaja sie np Iranian od narodowosci medykow, ktorzy tam pracuja.
Jesli mowa o weterynarzach - poza bezpanskimi kotami i golebiami widzialam w miescie tylko jedno zwierze - jakas dziewczyna wyprowadzala beagle'a. Wspaniale psy, nawet w Dubaju sie na tym znaja. :-)
Na ulicach nie widac mieszanych grup, w sensie, albo idzie grupa facetow, albo kobiet, albo jednostki, abo pary. Zdaje sie, ze zycie towarzyskie Dubaju (nie mowie o turystach ani bialych expatach, bo ci stanowia wyjatki od reguly) nie przewiduje opcji "pojde z grupa znajomych na kebaba". Moze dlatego, ze dostep do piwa maja tu tylko turysci i biali expaci. :-)
Toalety. Wlasciwie to musze to urzadzenie sfotografowac, w kazdym razie toalety sa europejskie. Czasem trafi sie bidet. Zazwyczaj jest papier toaletowy, natomiast wszedzie przy sedesie jest cos na ksztalt weza ze sluchawka prysznicowa, ktorym mozna sie umyc. Co kraj, to obyczaj.
Sklepy, przynajmniej w Deira i Bur Dubaju zmieniaja swoj wystroj wraz z zapadnieciem zmroku. Kiedy robi sie ciemno zaczynaja wygladac jak skrzyzowanie wystawy przed swietami bozego narodzenia z Times Square w NY. Czyli chodzac po miescie w dzien kieruje sie nazwami sklepow i asortymentem, a w nocy kolorami neonow. (Wiem, ze do internetu, ktory jest w zaulku musze skrecic w lewo przy migajacym czerwono-zielonym, a potem w prawo przed czerwono-granatowym).
Jeszcze z wrazen z Dubai Mall, bo wlasnie dotarlam do notatek:
- winda gra dla Elizy :-)
- maja tam Tiffany'ego i Rolexa (no dobra nie ma sie czym emocjonowac, ale wczesniej nie widzialam na wlasne oczy :-)
- w ramach rozrywek (obok tych, o ktorych juz pisalam) byly pokazy akrobatek na linie
That's all for today folks.

19 lis 2008

Dubaj, dzien czwarty

Poniewaz jestem na wakacjach postanowilam sie wyspac i nie przemeczac. Wstalam dopiero o 9, spacerkiem poszlam na abre, by przeprawic sie na drugi brzeg Creek'u, celem zwiedzenia Spice Souk. Ow kiermasz przypraw troche mnie zawiodl, bo ograniczal sie do dwoch marnych alejek, w ktorych jakims cudem zgromadzono wszystkie mozliwe przyprawy, zapachy, etc. Poniewaz na kazdym kroku ktos chcial mi cos sprzedac, szybko kupilam to co chcialam i nie chcialam (wlasciwie po co mi sandalwood? chyba tylko w domu do powachania jako wspomnienie Dubaju, co nie) i zmylam sie w kierunku dalszych atrakcji, tym razem turystycznego waterbus, ktory jest czescia tutejszej komunikacji miejskiej. Kiedy doszlam do "przystanku" sprzedawca biletow powiedzial, ze bus is leaving now, no problem (troche sie zdziwilam, bo wedlug rozkladu mial odplywac za 20 minut). Nabylam bilet - w postaci karty chipowej! z ktorym to biletem trzeba potem przejsc 10 metrow do maszyny, w ktora wklada sie ta karte i drukuje bilet papierowy. Z papierowym biletem mozna sie udac na stateczek, gdzie pan odrywa kupon kontrolny. Wszystko fajnie, tylko przerost formy nad trescia, zwlaszcza, ze bylam jedyna! pasazerka tego cuda. Jedyna, na moze 100 wolnych miejsc. Stateczek wypas - klima, siedzenia lotnicze, na poczatku krotki filmik o bezpieczenstwie w trakcie lotu, tj. przepraszam rejsu (dokladnie taki jak w samolocie, ze under your seat, should the need arise...). Ogolnie fantastyczna sprawa, pogadalam sobie z kierowca-sternikiem, poopowiadal mi o sobie, wypytal sie co robie, skad jestem itd, gdy chcialam zrobic zdjecia zwalnial, opowiadal co mijamy i jak sie zyje w Dubaju. Pozwolil nawet usiasc za sterem i cyknal fotke. A na koniec zostawil mi swojego maila i prosil o zdjecia. :-) I to wszystko za rownowartosc 20pln. Aha, a na koncu wypelnilam customer survey, ktory tym razem mial postac gameboya, znaczy takie cus wielkosci kalkulatora biurkowego, na ktorym byly przyciski z odpowiedziami na pytania, ktore wyswietlaly sie na panelu.
Po rejsie zakupy w pobliskim Carrefourze (nie przestanie mnie zachwycac globalizacja, maja tu moje ulubione francuskie zawijasy z rodzynkami. Pewnie maja je we wszystkich Carrefourach na swiecie) i siesta w hotelu, zeby przeczekac najgorszy upal.
Po poludniu poszlam na stacje autobusowa, zeby sprobowac zlapac taksowke na Sheykh Zayed Road. Wiem, ze to pokretne isc na autobus zeby zlapac taksowke, ale w malych uliczkach dzielnicy, gdzie mieszkam ciezko wypatrzec taryfe, a przy stacji autobusowej i pobliskim Carrefourze sa na to szanse. Po kilku minutach sie udalo, ale musialam odpedzic po drodze kilku panow od "private taxi".
Bez problemu zostalam dowieziona, gdzie chcialam, po drodze taksowkarz zahaczyl o stacje benzynowa, moglam przy okazji sprawdzic ile w tym kraju ropa plynacym placi sie za benzyne - po przeliczeniu (dzieki Luniu za przelicznik galonow na litry!) wyszlo, ze jakies 2 pln/l zwyklej E95. Co ciekawe, diesel jest prawie 2 razy drozszy.
Po dojechaniu na Sheykh Zayed Road (taka dluuuugasnia ulica przez caly Dubaj, ma chyba w sumie z 40 km, z mnostwem wiezowcow, przy niej buduja tez Bur Dubaj - najwyzszy wiezowiec na swiecie) pod Dubaj World Trade Center okazalo sie, ze tamtejszy jedyny w miescie observation deck jest closed, and sorry will not open again. No trudno. No to poszlam (znowu per pedes, auc, auc) wzdluz ulicy szejka. Przez parkingi, parkingi, ulice, piaszczyste tereny robot, zieloniutkie nawadniane trawniczki, marmurowe schody, miejsca nieprzeznaczone dla pieszych, budowy, chodniki, przystanki autobusowe. Znowu zachwyt przemieszany ze zdumieniem, ze kurcze, jak juz buduja miasto na pustyni to mogli by zaczac w punkcie A i potem konsekwentnie rozbudowywac to w kierunku punktu B. Ale nie, tutaj jest tak, ze jest wypasiony hotel, fontanny, trawniczki, palemki duperelki, potem gigantyczny parking, potem trzypasmowa ulica z obowiazkowymi objazdami ze wzgledu na construction works, potem budowa ogrodzona gigantycznym metalowym parkanem, potem 100 metrow piaszczystego klepiska, potem jakis budynek sprzed 20 lat, potem znowu nowoczesnosc, marmury stal, szklo, panie na szpilkach, panowie w garniturach. A wzdluz calego szejk road na estakadzie hindusi buduje ichnie magnetyczne metro na wzor tego szanghajskiego. Poza tym to kolejna enklawa, w ktorej przewazaja biali i nie ma meczetow. Do tego, gdzie by nie pojsc - dziwiek budowy - spawania, stukania, wiercenia, przerzucania, mlotow, dzwigow, niech sie mury pna do gory, hej! Kiedy juz zupelnie mialam dosc slonca, kurzu, zdjec stanelam przy jezdni i ze 2 minuty czekalam na wolna taksowke, ktorej polecilam sie zawiezc do swiezutenkiego Dubai Mall - centrum handlowego, podobno najwiekszego na swiecie, a przy okazji lezacego o stop Bur Dubai.
Centrum faktycznie swiezo otwarte, wiekszosc sklepow ma zamiast witryn kartony - coming soon. Poza tym, chyba mnie juz ten Dubaj spaczyl, bo ani olimpijskie lodowisko, ani wielgachne akwarium z rekinami nie zrobily na mnie wrazenia.
Przy okazji bylam bliska spelnienia jednego ze swoich marzen, a mianowicie tego o butach Birkenstocka (w Polsce do kupienia tylko na Allego), a marzenie przerodzilo sie w zawod, bo wszystkie buty jakie mierzylam okazaly sie byc na mnie za szerokie. Widac moje slowianskie stopki nie pasuja do niemieckiej rozmiarowki. No trudno. Przemierzylam pobieznie czesc tego giganta, napotykajac dwa polskie akcenty - sklep Sonia Rykiel - coming soon, oraz juz otwarty butik Inglota, ale caly czas szukalam tak naprawde jakiegos wyjscia, czy okienka, przez ktore moglabym sfotografowac Bur Dubaj. W koncu znalazlam, gdzies w dalekim zakatku, mijajac jakies zwezenia korytarzy - jest, wyjscie za ktorym migocze budowa. A tam raj zdjeciowy, wypas, od lewa do prawa po horyzon rozciaga sie gigantyczna budowa, z ktorej wyrasta... powiedzmy wspolczesna wersja Palacu Kultury. Bo planistycznie to bardzo podobnie wyglada, u dolu rozlozyste, z tymi wszystkimi salami kongresowymi, a potem do gory, u gory na wiekszym klocku kladziemy mniejszy i tak az po szczyt. Spedzilam godzie robiac zdjecia. Robiac zdjecia wszystkim turystom naokolo, ktorzy chcieli sie na sfotografowac na tle, a przy okazji zapoznajac Colina, kanadyjczyka, ktory otwiera restauracje na ktorymstam pietrze Bur Dubaj. W sumie ciekawie gadal o zyciu w Dubaju z perspektywy expata, nawet zapraszal na drinka, ale jakos nie, dziekuje, nie sadze wstaje rano, bo jade na safari.
Poniewaz z malla (i to nie tylko tego) najlepiej wydostac sie taksowka poczlapalam wedlug znakow do Taxi Pick-up, gdzie zobaczylam kolejke. Gigantyczna. Do taksowki. W tej kolejce spedzilam 45 minut (podobno to i tak niezle, w niektorych centrach handlowych w "godzinach szczytu" mozna czekac i dwa razy dluzej) siorbiac paskudna kawe ze starbucksa (bo mile panie za mna "zajely mi kolejke"), w ktorej zwazyla sie smietana. Gdyby nie to, ze stalam w kolejce poszlabym sie poskarzyc.
Tym razem trafila mi sie egzotyczna taryfa, tzw. pink taxi, czyli taksowka prowadzona przez kobiete i tylko dla kobiet (w kraju muzulmanskim i takie cuda sa). Ta taryfa dojechalam do hotelu, wysluchujac wzdychan, przeklenstw i narzekan pani kierowczyni na korki. Fakt, ze trase, ktora wczesniej przebylam w 20 minut pokonywalysmy godzine.
Na koniec dnia zafundowalam sobie masale, oryginalna, pure vegetarian w knajpie, w ktorej zywia sie zdaje sie tylko hindusi, ceny sa smieszne (za duuuzo jedzenia zaplacilam rownowartosc 5 pln), nazwa zadnej potrawy nie brzmiala znajomo, wiec powiedzialam, ze chce masala, a dalej to pokazywalam palcem. Od zjedzenia minely jakies 2 godziny, nadal czuje sie dobrze. A ogolnie z ciekawszych rzeczy, to jesli ktos w tej knajpie zamawia jedzenie na miejscu, to podaja je na aluminiowych talerzach. Takich jak w Misiu.
No dobra, to reszta juz jutro, a teraz ide spac, bo jutro caly dzien safari.

18 lis 2008

Dubaj, dzien trzeci. Bardzo meczacy...

Znowu zaczynajac od listy spostrzezen... Bo mam taki patent, ze jak cos widze dziwnego itp, to zapisuje w komorce lub notesie i ciezko mi to wplesc w chronologie wydarzen. Jesli bede sie powtarzac, to przepraszam.
W terminalu przylotow na lotnisku dubajskim, nad stanowiskami odprawy paszportowej wisi zegar. Ogromny. Marki Rolex.
Z bycia kobieta w kraju arabskim wynikaja niespodziewane przywileje. Kobiety staja pierwsze w kolejce do autobusu (nawet jesli przyszly ostatnie) w zwiazku z czym maja fory, by sie do niego dostac, gdy jest przepelniony. Maja tez wydzielone miejsca w autobusie (trzy pierwsze rzedy), rowniez wygodne, latwiej wsiasc i wysiasc, milo powiewa klima i mozna podczas jazdy konsultowac przystanki z kierowca (z ktorym rozmowa bynajmniej nie jest zabroniona. (Widzialam na wlasne oczy kierowce, ktory wdal sie w rozmowe z pasazerka, po czym siegnal do tylnej kieszeni spodni, wyciagnal portfel, wygrzebal z niego jakis papier i zaczal tlumaczyc, ze to mandat za zatrzymywanie sie w niedozwolonym miejscu, wszystko to nie przerywajac jazdy. Rozmowy przez komorke sa na porzadku dziennym).
Taksowki widzad biala kobiete czekajaca na autobus zwalniaja, trabia i na migi pokazuja, ze mozna sie z nimi zabrac.
Nie ma tirow. Ani jednego. Sa ciezarowki-wywrotki (ale tylko na budowach, na ulicach nie widzialam ani jednej, moze jezdza jakos po nocy?), furgonetki, wielgachne amerykanskie pickupy i hummery, mnostwo autobusow, ale tira ani jednego. (A troche sie na ruch uliczny juz napatrzylam).
Angielski. Angielski, ktory ma pierwszenstwo przed arabskim. Np. regulamin autobusowy jest wylacznie po angielsku. Mapa transportu publicznego tez. Znaki - wprawdzie dwujezyczne, ale to angielska wersja jest wielkimi literami, arabskie szlaczki sa sporo mniejsze.
W centrum handlowym sa organizowane wycieczki objazdowe po tymze centrum. Meleksami.
Rowniez w centrum handlowym, z radiowezla w porach modlitw nadawane sa spiewy muezzina. Jesli ktos chcialby spelnic obowiazek religiny jest przewidziane stosowne pomieszczenie (Prayer Room).
A teraz jazda chronologicznie z dniem dzisiejszym.
Poniewaz w dniu mojego przyjazdu tutaj zmienily sie rozklady autobusowe (ktore mialam tak slicznie powypisywane! I przygotowane marszruty i w ogole!) musialam wstac wczesnie rano, przeplynac abra przez Creek i przez Gold Souk i uliczki niczym stadion dziesieciolecia przebic sie do stacji autobusowej po drugiej stronie rzeki.
Na szczescie bez problemu znalazlam stanowisko, z ktorego odjezdzal moj autobus, na nieszczescie kolejka do niego byla dluuuga. (Zwyczajem anglosaskim tutejsza ludnosc w oczekiwaniu na autobus formuje na przystanku kolejke). Na szczescie obok byla kolejka dla kobiet, duzo krotsza. :-) W kolejce dla kobiet, poza azjatkami staly trzy Rosjanki i dwie Amerykanki. Pocieszylo mnie to, ze nie moze byc tak zle z tutejszym transportem autobusowym, skoro korzystaja z niego tez inni turysci.
Autobus sie jednak spoznial, a ja martwilam sie coraz bardziej czy zdaze na 10 do meczetu (jedynego w Emiratach, ktory moga zwiedzac nie-muzulmanie). Zdazylam na styk.
Wyklad w meczecie byl bardzo fajny, prowadzili go facet i kobieta, oboje w tradycyjnych strojach, oboje wolontariusze centrum szejka, o ktorym to centrum (a i szejku pewnie tez) pisalam juz wczoraj. Facet w stylu z lekka demagogicznym tlumaczyl, ze islam to religia pokoju i na czym polega. Odzegnywal sie jednoczesnie od terroryzmu i od wszystkiego, co zle. Jasne, ja tez sie moge odzegnywac od moherowych beretow i ojca Rydzyka, co nie zmienia faktu, ze oni istnieja. Potem mowila kobieta. Skadinad ciekawe jest to, ze wolontariuszkami w centrum (przynajmniej w tych dwoch przypadkach, na ktore trafilam) sa cudzoziemki, ktore wyszly za maz za Emiratczykow i przeszly na islam. Moze sie czepiam, ale gdyby o wolnosci kobiety w islamie mowila do mnie arabka, z tradycyjnej rodziny i w ogole, bardziej by to do mnie trafilo. Ale ogolnie mowili ciekawie i na temat. A takze nie wahali sie odpowiadac na pytania (fakt, ze publicznosc nie byla specjalnie wredna jesli chodzi o zadawanie pytan politycznie niepoprawnych, ale byli to w wiekszosci amerykanie, badz anglicy).
Po wyjsciu z meczetu chcialam znalezc kolejny heritage house, bardzo zachwalany w przewodnikach i na forach internetowych, ale niestety poleglam. Po godzinie lazenia (znowu wypadlo w porze najwiekszego slonca), wypiciu litra wody (nigdy w zyciu nie pilam tyle wody co teraz, wlasciwie to poza woda nic nie pije), wysluchaniu przeprosin od kilku tubylcow, ze niestety nie wiedza, gdzie jest ta ulica, poniechalam szukania i poszlam na autobus. Jak juz wieczorem jechalam przez ta sama ulice, to wypatrzylam, ze poszukiwany przeze mnie Heritage house byl dokladnie 200 metrow od miejsca, w ktorym sie pytalam. Casus Holowki i domu kredytowego. (Jak ktos nie zna, to marsz czytac: Delicje ciotki Dee, Teresa Holowka, obdarowalam juz tym tyle osob, ze prosze sie nie wymigiwac, ze nie ma od kogo pozyczyc, a poza tym jest w antykwariatach). :-)
Nastepny na tapecie byl Burj Al Arab i Madinat Jumeirach, pierwszy niestety tylko z zewnatrz, gdyz do siedmiogwiazdkowego przybytku nie mozna sobie ot tak po prostu wejsc. Moze i dobrze, bo juz z zewnatrz wzbudzil mieszane uczucia. Znaczy ladne to wszystko, pieknie wkomponowane, na pewno bardzo drogie (czytalam, ze maja tam bogwieilocalowe plazmy oprawione w prawdziwe zloto, a zeby hotel "sie zwrocil" musialby byc bez przerwy w 100% zabukowany przez najblizsze 400 lat). Porobilam wiec zdjecia i poszlam do Madinat Jumeirah - stylowego kompleksu handlowo hotelowego w klasycznym stylu arabskim, ad. 2002. Tez ladnie, przypadkiem zupelnie trafilam na probe choru i orkiestry Dubai British School. Grali i spiewali uroczo, bardzo milo sie przy tym spacerowalo. Obeszlam ta czesc hotelowa, ktora dalo sie obejsc (czesc kompleksu polozona jest na wyspach, dostep tylko dla gosci), zajrzalam przez okno do ichniego spa i zobaczylam jak marnuje sie w nim basen o olimpijskich rozmiarach. Otoz stal sobie pusty i sam, dogladany tylko przez przysypiajacego ratownika. (Dodam, ze to spa miesci sie w hotelu, ktory ma dobrych kilka tysiecy miejsc noclegowych).
Po obfoceniu tych wszystkich cudow, poszlam znowu na autobus. Znowu odczekalam solidne 20 minut az przyjedzie. (Ale, ale.. nie tak, ze odczekalam, smazac sie w sloncu i przestepujac z nogi na noge. Tutejsze wiaty autobusowe sa zamykane, klimatyzowane w ciagu dnia i maja bardzo wygodne siedziska). W kazdym razie jak juz nadjechal przemiescilam sie w kierunku dzielnicy (?) ktora sie nazywa Dubai Marina. Od "starego" Dubaju jest oddalona o jakies 30km i jest... wypasiona, rozgrzebana, w rozbudowie, chaotyczna, gigantyczna, zapierajaca dech w piersiach... wlasciwie nie wiem, do czego to porownac, bo w zadnym ze znanych mi miast nie widzialam czegos takiego. No i pewnie drugiego takiego miejsca nie ma na swiecie. Wroce to pokaze zdjecia i tyle. Marine przebieglam kurcgalopkiem, bo zachodzilo slonce, a po zmierzchu to na zdjeciach juz mniej widac. W ostatniech chwili przed zachodem, wahajac sie, czy pojsc do Starbucksa (wszechobecny tutaj) czy zobaczyc co jest za takim jednym budynkiem, poszlam jednak za budynek i to byl bardzo dobry wybor. Za budynkiem byly - parking, jakies 1,5 km na 300m wymiary, dzika plaza, autobusy dowozace robotnikow na budowy, tlum tychze robotnikow, oraz WIDOK. Na port (ponoc najwiekszy na swiecie, jak zreszta wszystko tutaj). Na zachodzace slonce. Na sztuczna-wyspe palme, na hotele i dzika plaze, gdzie obok zakwefionych muzulmanek paradowaly laski w bikini.
Wlaczyl mi sie paparazzi mode i w ciagu kwadransa zrobilam chyba z 200 zdjec. (Z calej mariny mam ich chyba z 500).
Obejrzalam zachod slonca nad zatoka perska. (Bylo to tez pierwsze miejsce, gdzie o zmierzchu nie slychac nawolywan z meczetow. Gdyby nie jakis odsetek ludnosci w tradycyjnych szatach, moznaby zapomniec, ze jest sie w kraju muzulmanskim, gdzie w innych dzielnicach co 200 metrow jest meczet - w calym Dubaju jest ich podobno 1300).
Po czym poszlam promenada (czesciowo jeszcze under construction) szukac taksowki. Kiedy juz zwatpilam, ze takowa znajde, poszlam na przystanek autobusowy i tam, voila, ledwo stanelam i machnelam i juz moglam sie rozgoscic w milym klimatyzowanym wnetrzu. Poniewaz juz bylo po zmroku obejrzalam jeszcze marine by night (wow... zeby to obejsc i obfotografowac trzeba by kwartalu, a nie 2 godzin) i podjechalam do Ibn Batutta Mall. Nie chcialam bynajmniej ogladac sklepow, ale samo centrum handlowe, ktore tutaj pelni role taka, jaka np w Paryzu Pola Elizejskie. W ekspresowym tempie oblecialam toto i zrobilam zdjecia (bede potem jak japonski turysta, w domu ogladac miejsca, w ktorych bylam, cos mi sie zdaje) i znowu taksowka pojechalam do Madinat Jumeirah, zeby obfocic je by night. Przy okazji znowu popodziwialam Marine z przyleglosciami oraz posluchalam koncertu owej angielskiej szkoly (koncert charytatywny na rzecz tutejszego czerwonego polksiezyca). Tlumy walily na to takie, jakby wystepowala gwiazda swiatowego formatu. Co prawda nie wiadomo czyje dzieci tam wystepuja. Mialam sie okazje przyjrzec sie im wczesniej w ciagu dnia i nie sa to zwykle dzieci. Zwykle 10latki nie nosza na reku np. zegarkow od Dolce&Gabbana.
Potem tylko malo ekscytujacy powrot autobusem do hotelu (bo to, ze musialam bardzo prosic kierowce, zeby mnie wzial (bus is full, is full, next bus, ktory cholera wie, kiedy bedzie, na ten czekalam 25 minut), stac przez pol trasy (bagatela 30 km, cos jak z Chelmu na Obluze, by odniesc rzecz do trojmiejskich realiow, za to autobus przebywa je w 30 minut, sprawdzilam) i ostatkiem sil dowlec sie do internetu, zeby to wszystko pospisywac. :-)
A zeby dopelnic opowiesci, bo Mama, jak to Mama, pyta sie czy cos jem, zdam relacje z mojego menu. Wiec wyprobowalam: burzujska knajpe z potrawami Arabskimi - bdb, pizze - srednia, arabski lepszy fastfood z kebabem, ale takim na talerzu - srednio. Do tego zywie sie ciastkami francuskimi z Carrefoura (nie widzialam tu piekarni, a w sklepach "lokalnych" tylko pieczywo tostowe), bananami i hektolitrami wody. Troche boje sie pojsc do jadlodajni, do ktorej chadza tutejszy everyman, ale moze jutro sie odwaze, zwlaszcza ze z egzotyki widzialam knajpe nepalska (w podrzednym zaulku ma szanse byc oryginalna) i hiduskie jedzenie wegetarianskie. Musze konczyc, bo hindus wygania. Bye.

17 lis 2008

Dubaj, dzien drugi.

Zaczne od spisania z notatek w telefonie obserwacji na zywo, tak ku potomnosci, by potem nie zginely.
Arabowie do tych swoich szat nosza np. niemieckie Birkenstock'i (dla niewtajemniczonych, takie bardzo wygodne niemieckie sandaly. Wot globalizacja.
Jak wyszlam z lotniska na ten ich upal to co zobaczylam? Malezyjczyka w szaliku, a jego kompana w skorzanej kurtce. Fakt, tutaj wlasnie zaczyna sie zima.
Na targu zlota mozna bez problemu kupic zlote krzyzyki. Tak, w srodku kraju arabskiego, gdzie niektore kobiety zaslaniaja twarz, a prawo zabrania sprzedazy alkoholu, poza wybranymi hotelami.
W tutejszej anglojezycznej telewizji (Dubai One) leci dobranocka - kreskowka o Dubaju. Obejrzalam odcinek, w ktorym grono kobiet (z twarzami zaslonietymi tradycyjnymi zlotymi maskami - takimi jak TU) bralo sie za robienie interesu. I ta, ktorej najbardziej zalezalo, robila w biznesie tekstylnym, ale nie szlo jej bo oszukiwala klientow i chciala im opchnac drogo nic nie warty towar. Nie wiem jaki z tego moral, ale bajka byla zabawna.
Bylam w tutejszym muzeum edukacji, mieszczacym sie w pierwszej Dubajskiej szkole. W jednej z sal byla prezentacja historii szkoly. Jeden ze slajdow zatytulowany byl "Famous Teachers", zawieral liste nauczycieli oraz lat w jakich uczyli, a konczyl slowami "and three female teachers".
Tutejsza dziatwa szkolna ma takie same ogromniaste plecaki jak dzieciaki w Polsce z tym, ze ich teczki maja dodatek w postaci raczek i kolek podobnych do tych jak w walizkach lotniczych.
A teraz bedzie znowu chronologicznie.
Troche wyspana poszlam na cultural breakfast (link do tego, co, gdzie i jak w poprzedniej notce).
Bylo fajnie, tradycyjne wnetrza, prowadzaca wolontariuszka centrum Szejka Mohameda dla porozumienia miedzy kulturami opowiadala ciekawie o zwyczajach i zyciu tradycyjnej ludnosci emiratow (ktorej zostalo w Dubaju 3% populacji). Odpowiadala na pytania, wtracala ciekawostki, etc. Do tego bufet z cyklu all you can eat z tradycyjnymi arabskimi potrawami, robionymi podobno przez mame szefa centrum. Cos jak u nas na wiejskie dozynki. :-)
Potem poszwedalam sie po Bastakya, bardzo malowniczej dzielnicy tradycyjnych arabskich domow. Bardzo ladne to wszystko, szkoda, ze to rekonstrukcja. Ogolnie wszystkie te "tradycyjne" tutejsze zabytki to rekonstrukcja z lat 90tych. Odkad w latach 60tych odkryto w Dubaju rope i miasto zaczelo sie bardzo dynamicznie rozwijac, stare dzielnice popadaly w ruine, bardziej oplacalo sie burzyc domy, badz zostawiac je samym sobie i budowac cos nowego niz rozbudowywac i odnawiac. Dopiero pod rzadami nowego szejka (kochanego i obostwianego przez tutejsza ludnosc wladce), zaczeto odbudowywac stare dzielnice i miejsca szczegolnego kultu.
Potem zwiedzilam muzem Dubaju, mieszczace sie w starym forcie, ktory zanim tu przyjechalam, na zdjeciach, wydawal mi sie ogromny, a w rzeczywistosci jest malenkim budyneczkiem wcisnietym miedzy ruchliwe ulice. W muzem pierwszy raz zobaczylam rodakow, no i od razu poczulam niesmak. Generalnie nawet turysci ubieraja sie tutaj skromnie, dlugie spodnie, czy spodnica za kolano to norma, bardzo rzadko odsloniete ramiona. A tu pannica i facet ubrani jak by dopiero co zeszli z plazy. Zaryzykuje uogolnienie, ze z poszanowaniem kultur nie jest dobrze w narodzie.
Po muzeum zafundowalam sobie sieste, bo zblizala sie ta wspaniala pora, kiedy wszelkie zycie znika z ulic, a slonce parzy niemilosiernie. W hotelu zastalam poscielone lozko, ze swieza posciela, nowe reczniczki, wszystko wypucowane i blyszczace. Porzucona przeze mnie w lozku pizama lezala na wierzchu ladnie zlozona w kosteczke. Zycie turysty ma swoje uroki.
Po siescie poszlam do Hertage Village i domu-muzeum jednego z szejkow (jakiegos wazniejszego, problem w tym, ze oni wszyscy sie nazywaja Mohamed cos Al Maktoum. I to cos zazwyczaj Rashid. I cala dynastia ma nazwiska w ten desen, wiec strasznie trudno to zapamietac. :-)
Ogolnie muzea i zabytki tutaj to wypas. Zazwyczaj strzeze tego jakis pojedynczy straznik, a jezeli pobierane sa oplaty to w biurze siedzi zblazowany arab i pobiera 2-3 drahmy (dla ulatwienia zakladam, ze 1Dhs = 1 pln). A poza tym pusciutko, czysciutko, gdy wchodzi sie do sal (wszystkie sa klimatyzowane!) automatycznie zapala sie swiatlo. Eksponaty nie powalaja moze na kolana, ale trafiaja sie prawdziwe perelki jak np. kolekcja znaczkow pocztowych Dubaju. Nie bylo by w tym nic niezwyklego, gdyby nie to, ze tutejsze znaczki upamietniaja takie okazje jak: ladowanie czlowieka na ksiezycu, miesiac gruzlicy organizowany przez WHO, jakis festiwal jazzowy w Stanach, zdobycie mistrzostwa swiata w pilce noznej przez anglikow czy Muslim Mother's Day. Mam na zdjeciach, pokaze jak wroce. Bardzo ciekawa byla tez wystawa zdjec Dubaju od poczatku XX wieku. Wow... jeszcze 50 lat temu to bylo kilka domow na pustyni.
Wiedziona przewodnikiem i pytajac tubylcow o droge (jeszcze sie nie zdarzylo, zeby ktos odmowil) wyczailam pieszy tunel pod tutejszym Creekiem i poszlam na jego druga strone, bo w przewodniku zachwalali tamtejszy targ rybno-owocowy. Niestety o 16 targ sie juz zwijal, ale i tak bylo na co popatrzec. Byly rekiny i podwodne stwory. Znudzeni straganiarze chetnie zapozowali mi do zdjecia, zapytali skad jestem, po czym wcisneli mi do rak rybe "now you have a photo!". Brzydzilam sie troche tej ryby (w sumie caly targ jechal... no coz, jechal ryba, ktora lezy od rana w trzydziestostopniowym upale), ale w dotyku byla mila, sucha i zimna. Chyba nawet nie bardzo sie krzywie na tym zdjeciu. :-) Na czesci owocowej bylo juz duzo lepiej. Zostalam obczestowana wszystkimi mozliwymi rodzajami daktyli. Wiem straszna jestem, ale jak je jadlam to tylko myslalam jakie konsekwencje mi groza po zjedzenia daktyla, podanego mi reka przez sprzedawce, ktorego ja zjadlam rowniez reka. Ta sama, ktora przedtem trzymalam rybe. Na pewno istnieje jakies szczegolne bostwo majace w opiece turystow, bo jak dotad czuje sie dobrze. Poza tym w zeszlym roku szczepilam sie na dur brzuszny, wiec pocieszam sie, ze przynajmniej na jedna tropikalna france jestem odporna. Potem przelazlam przez Deire - dzielnice po drugiej stronie Creek'u i podziekowalam Allahowi, ze nie zdecydowalam sie na zaden z tamtejszych hoteli. Jesli dzielnica, w ktorej mieszkam (Bur Dubai) jest handlowa, to tamta jest mega handlowa. Dworzec Stadion do potegi n-tej. Sledz mydlo i powidlo w cenach ponizej 10 Dhs, plus mnostwo sklepow pelnych zawartosci, ktorej nie umiem okreslic. Roznica kulturowa w rozkwicie. Gold souk zawiodl mnie srodze. Zadnego wspanialego zlota nie widzialam, ot duzo roznej bizuterii, ale jak pojde do pierwszego z brzegu jubilera w Polsce to tez jest zloto. Tylko, ze tu tych stoisk jest kilkaset. Poza tym Gold Souk to juz znowu atrakcja turystyczna, wiec pojawili sie naganiacze "Miss! Prada, Gucci, Chanel, Armani, cheap designer handbag". Przeciez gdyby byly orginalne, to nie szeptali by do ucha i nie zapraszali do sklepow w zaulkach.
Po Gold Souk, usilowalam znalezc Spice Souk i poleglam. Zlokalizowalam jedynie kolejny Souk z artykuylami z cyklu 1001 drobiazgow, czyli typowym chinskim chlamem.
Poddalam sie i poszlam w kierunku Muzeum Edukacji i kolejnego Heritage House. Gdyby nie przewodnik nie znalazlabym tego za cholere. Oznakowanie zabytkow praktycznie nie istnieje. Dopiero przed zabytkiem (gdy wlasciwie kazdy juz widzi, ze go znalazl) stoja gigantyczne tablice. W Heritage house pusto, jestem sama jedna, wstep za free, chodze gdzie chce, robie zdjecia, przede mna uwija sie zas jakis slabo wladajacy angielskim Malezyjczyk, ktory macha rekoma, gdzie jeszcze mozna wejsc. W sklepiku z pamiatkami sprzedawca wciska poczka (znaczy nie jest to paczek, ale jakis ichni specjal, ciasto drozdzowe, smazone w tluszczu i zasmazane jeszcze w miodzie), zyczy smacznego. (Tak, nadal nie mialam szansy umyc rak po daktylach i rybie.) Przy wyjsciu tak nie daja mi spokoju, ze w koncu decyduje sie usiasc i dac sie poczestowac original arabic tea. Kiedy Malezyjczyk w koncu znika, moje szczescie nie trwa dlugo, bo wraca po chwili z taca arabskich paczkow... :-)
Zdaje sie, ze bylam ich jedyna turystka tego dnia, wiec oszaleli, ze szczescia, ze w koncu moga cos zrobic. :-) Przed wyjsciem jeszcze dostaje do reki Customer Satisfaction Survey i dlugopis. Pisze im szczerze, ze wszystko dobrze, obsluga cudowna, eksponaty nudne, a trafic do nich graniczy z nieprawdopodobienstwem. Nawet sie podpisalam pod tym imieniem i nazwiskiem. (No, co pytali w pierwszym punkcie). Za rogiem Muzeum Edukacji. Ciut ciekawsze, jeszcze bardziej puste (tylko straznik, nie ma juz Malezyjczyka z paczkami - co za ulga), no i znowu nieszczesny survey...
Wracam do hotelu abra - lodeczka, ktora za tutejsza zlotowke przewozi mnie na macierzysty brzeg Creeku. Poza tym lazac po miescie wyczailam dosc tanie rejsy po Creeku, wiec jak czas pozwoli zamierzam sie wybrac na takowy i i obfotografowac miasto od strony wody. Duzo prostsze niz przeciskanie sie miedzy samochodami i towarami wylewajacymi sie ze sklepow na chodnik.
Potem znowu relask w hotelu, kolacja (po paczkach mam dosc egzotyki i stawiam na dobra, wyprobowana pizze), zdjecia Bastakya by night i internet, gdzie awansowalam juz chyba na stalego klienta bo poludniowy Azjata, ktory prowadzi ow przybytek wydaje sie mnie rozpoznawac.
Plany na jutro: Grand Mosque, Madinat Jumeirah, Dubai Marina i Ibn Batutta Mall. Jesli sie uda to objechac. Do czesci z tych miejsc nie jezdzi nic poza taksowka (na szczescie na stronie tutejszej korporacji taksowkowej sa ceny - da sie przezyc), wiec zobaczymy jak mi pojdzie lapanie taksowek na ulicy.

16 lis 2008

Dzien pierwszy, Dubaj

A wlasciwie to dzien drugi urlopu.
Poniewaz przespalam sie jakies 3 godziny (dopoki modlitwa z pobliskich meczetow nie wyrwala mnie ze snu) sprobuje pisac troche skladniej.
W sobote rankiem dolecialam do Luton. Brytyjsko-wiejski krajobraz faktycznie jest uroczy. Zachwycila mnie tez bezproblemowosc transferu do Londynu. Po godzinie od wyladowania samolotu wysiadlam z kolejki na St. Pancras. Ktore jest ladne, czyste, a w piatek rano to nawet puste. Uraczylam sie kawa ze Starbucksa (3/4 obslugi to Polki, wiec nie mialam problemu jezykowego, ale o tym pozniej), znalazlam przechowalnie bagazu i poszlam w miasto. Ot tak przed siebie. Londyn mi sie spodobal od pierwszego wejrzenia. Juz wiem, co miala na mysli moja Mam mowiac, ze to miasto na ludzka miare. Wszystko jest takie, w sam raz. I wszystko, czego mozna potrzebowac jest pod reka. Nie wiem, gdzie jestem? Najdalej za rogiem bedzie mapka. A jak nie bedzie mapki, to ktos mi powie, gdzie isc (w 2 przypadkach na 2, przy pytaniu o droge wzieto mnie za ... Francuzke. Que? :-) ). Zabytki tez takie niezbyt wielkie. Powiem szczerze, ze patrzaca na Westminster Abbey, czy Buckingham Palace odczulam zawod. Wobrazalam sobie je duzo wieksze. Takie przynajmniej na miare imperium, ktore podbilo pol swiata. Z niemilych zaskoczen byla tez Polka pod Buckingham w identycznej jak moja kurtce z Solara. Nawet w takim samym kolorze.
Jednak zaskoczen przyjemnych bylo wiecej. Usmiechajacy sie ludzie. Samochody, ktore na widok pieszego znajdujacego sie juz 2 metry od kraweznika zwalniaja i staja przed przejsciem. Nie przed przejsciem zreszta tez. Pod Buckingham trafilam tuz przed zmiana warty, ale postanowilam nie czekac az to nastapi (w koncu do Londynu jeszcze przyjade) i poszlam dalej, gdzie pod jakims budynkiem (tak to jest jak sie zwiedza bez mapy i przewodnika chodzac na azymut) straznicy w futrzanych czapach przygotowywali sie do zmiany warty. Towarzyszyla im orkiestra - panowie z instrumentami stali w koleczku, dyrygent po srodku i grali standardy jazzowe. A potem cos, co brzmialo jak brytyjskie piesni narodowowyzwolencze. :-) Cudo. Musze tam przyjsc jeszcze raz, bo pieknie grali no i sytuacja troche taka nierealna. :-)
Po lunchu odebralam bagaz i pojechalam na Heathrow. W metrze stala kolo mnie pani z corka. Pani elegancka alternatywa w starszym wydaniu (patchworkowy plaszcz przetykany zlota nicia). Corka mloda zwariowana alternatywa (kolczyki, tatuaze, zabawny kolorowy stroj, niestandardowy fryz. I ta pani z corka wlasnie o ubraniach rozmawialy. Dosc ladna angielszczyzna wiec sobie troche posluchalam, a potem wyciagnelam polska gazete i zaczelam czytac. Jak sie troche rozluznilo, malownicze panie usiadly obok mnie i mamusia mnie zagadnela "A kto to jest Komorowski?" (jego nazwisko bylo w tytule artykulu, ktory czytalam). I tak poznalam pierwsza w tej podrozy (obiawiam sie, ze moze byc ich wiecej) historie zycia w pigulce. Bo pani byla prawniczka, wyjechala w 79 i pracowala jako sprzataczka, etc. Rozstalysmy sie zyczac sobie milego urlopu/weekendu. How nice. :-)
Heathrow terminal 5 to znowu zachwyt. Nic nie poradze na to, ze lubie szklo, stal i kolorowe swiatelka. A tych tam bylo pod dostatkiem. W przeciwienstwie do koszy na smieci. Przez godzine siedzialam na czyms w rodzaju gigantycznego patio (przypominam, ze rzecz sie dzieje na lotnisku) i patrzylam na fontanne, a raczej na spektakl woda/swiatlo/dzwiek. Podobna fontanna jest w Metropolitan w Wawie, tyle, ze jest 10 razy mniejsza i mniej kolorowa. W ogole terminal jest gigantyczny. Jak wysiadlam z windy to mi dech zaparlo i napisalam do Mam smsa, ze tam by sie kilka boisk zmiescilo. Jak potrzem wyczytalam w przewodniku, kilka to grube niedoszacowanie z mojej strony, bo tych boisk jest duzo wiecej, a budynek jest najwiekszym wolnostojacym budynkiem w Wielkiej Brytanii.
A potem byl samolot i moj pierwszy raz z British Airways. :-) Pogratulowalam sobie pomyslu, by leciec z nimi, a nie Luftwaffe. Poniewaz lot byl dlugi i nocny to kazdy dostal kit ze szczoteczka do zebow i ... skarpetkami. Z tego, co pamietam Niemcy dawali tylko kocyk i sluchawki.
Wspolpasazera mialam nieco dziwnego. Sadzac z urody europejczyk, ale mial rece wytatuowane jakims dziwnym alfabetem (mnie najbardziej hebrajski przypominal). Ubrany w rozowa koszule, klamre w pasku (od Armaniego) mial wysadzana krysztalkami, czy innym Swarovskim, na palcach designerskie pierscionki w tym jeden z brylantem. Zegarek taki bajerancki, marki Chanel. Buty kowbojki. Tak, tez sobie o nim to pomyslalam. :-P
Niestety nie chcial opowiadac historii zycia. Chociaz moze i dobrze. :-)
Potem byl lot (opozniony), a potem wschod slonca nad Kuwejtem. (Tak, Mamo, mowilam, ze nie bedziemy leciec nad Irakiem, ale widac to jest najkrotsza droga). A potem juz ladowanie na mokrym pasie startowym, gdyz w tez oazie slonca i swietnej pogody tego ranka akurat padalo.
Na lotnisku zawod. Terminal rodem z lat 70tych, zgrzebnie ponuro, niespiesznie. Godzine zajelo mi odebranie bagazu, przeskanowanie teczowek i przejscie przez immigration. A w immigration siedzieli Emiratczycy w strojach narodowych. Czyli panie na czarno, a panowie na bialo. Powoli zaczynam zauwazac, ze te czarne i biale wdzianka tylko na pierwszy rzut okna wydaja sie takie same. Pewnie to jest tak jak z dzinsami.
Tuz przed wyjsciem nabylam lokalna karte do telefonu, ktora przydala mi sie juz 15 minut pozniej, kiedy nie udalo mi sie zlokalizowac kierowcy, ktory mial mnie odebrac z hotelu. (Moglabym wziac taksowke, ale to primo drogo, secundo, podaz taksowek w Dubaju nie odpowiada popytowi, w zwiazku z czym w miejscach takich jak centra handlowe/lotniska sa specjalne punkty, gdzie staje sie w kolejce do taksowki (tak, slyszalam, ze w PRLu tez tak bylo, ale tutaj podobno jest kapitalizm, tylko z muzulmanska twarza), a ta lotniskowa wygladala na taka, w ktorej mozna spedzic pol dnia.
Kierowca w koncu sie zjawil, po drodze do hotelu pokazal mi kawalek miasta. Znowu okazalo sie, ze rzeczywistosc nie dorownuje obrazkom. Rozmach miasta i przestrzen nie dorownuja nawet temu, co widzialam w Ameryce. Moze horyzont nie jest wiekszy, ale to, co sie przed nim pojawia na pewno. No to bede miala co zwiedzac. :-)
Hotel nie byl zaskoczeniem, za ta cene nie moglam sie spodziewac niczego wiecej, ale jest czysto, porzadnie, tylko na wiekszosci przedmiotow zab czasu odcisnal swoje pietno. Chyba nawet niejedno.
Po prysznicu i rozpakowaniu sie poszlam na miasto. O Arabie z Tunezji, ktory mnie zagadnal juz jakies 100m od hotelu juz pisalam. A z innych rzeczy. Tlum ludzi, chaos, mnostwo sklepow, sklepikow, zaulkow. Poniewaz jest juz wieczor (tutaj 23) to nauczylam sie juz kilku charakterystycznych punktow w okolicy, wiec sie nie gubie, ale o chodzeniu na azymut mozna tu smialo zapomniec. Tak samo trzeba zapomniec o tym, by robic cokolwiek miedzy 123:30 a 16:30. Troche sie zdziwilam, gdy lazilam w tych godzinach i miasto nagle opustoszalo, polowa sklepow zostala zamknieta. No sory, ale co oni robia w tym czasie? (pewna podpowiedzia moze byc widok jaki widzialam nad Creekiem - rzeka przeplywajaca przez centrum Dubaju, a mianowicie wszystie lawki, laweczki i skrawki cienia wypelnione byly siedzacymi, badz lezacymi Hindusami.
Po powalesaniu sie i napisaniu poprzedniej notki poszlam spac z zamiarem spania do rana, ale niestety nie wyszlo. Obudzily mnie zimno z klimy (idac spac zostawilam ustawiona na maksa) oraz wezwanie do modlitwy z meczetu. Cos czuje, ze sobie tu nie pospie.
Wstalam i poszlam cos zjesc i rozejrzec sie po okolicy. Cos zjesc wypadlo tym razem w burzujskiej knajpie w Heritage Village z przepieknym widokiem na Creek. No i ten wszechobecny zapach shishy. :-)
Poza tym juz teraz rozumiem, dlaczego w srodku dnia tylko glupi turysci paletaja sie po sloncu. Localsi juz odkryli, ze wieczorem jest duzo przyjemniej. :-) Poza tym po zmierzchu wszystkie sklepy, kafejki itd. ozywaja, rozswietlaja sie swiatlem, ludzi jest 2 razy wiecej, a samochodow za to 2 razy mniej. Chyba tez przejde na ten tryb zycia. :-)
Z planow na najblizsze dni - jutro rano ide tu na "cultural breakfast", w planach mam jeszcze Heritage village i Dubai muzeum. Po sjescie jeszcze nie wiem, ale moze wybiore sie do ktorejs z tutejszych swiatyn handlu? W czwartek jade na safari o wdziecznej nazwie "Grand Canyons".
Stay tuned i tym razem mam nadzieje, ze naprawde dobranoc (az do porannych spiewow muezzina).

Dojechalam.

Troche ledwo zyje wiec chyba z relacja poczekam do jutra, albo do wieczora. W kazdym razie znalazlam hotel (chociaz droge do niego gubie jak tylko z niego wyjde), 5 minut od hotelu (jesli sie nie zgubie, lub mnie jakis Arab zaprowadzi) jest Carrefour, wiec z glodu nie umre. Atrakcje sa. Zabukowalam sobie safari na czwartek.
Tuz zanim wyladawalam w Dubaju, spadl deszcz. Chyba pierwszy w tym roku. :-) Ladowalismy wiec na mokrym pasie. Juz po 2 godzinach opuscilam lotnisko - musieli mi zeskanowac teczowke, czyli zaawansowana technika w odrapanym starym terminalu (ok, wiem, obok buduja wypasiony nowy, tylko jeszcze nie skonczyli. Mam juz tez lokalny numer telefonu (jakby ktos chcial do mnie smsowac to podaje: +971559235408, wazny do soboty), wiec moge sobie po umiarkowanej cenie smsowac.
Hotelowy kierowca obwiozl mnie nieco po miescie i musze przyznac, ze zdecydowanie niedocenialam skali tutejszego szalenstwa. Wszystko jest ogrooomne. I wcale nieprawda, ze tutejsi kierowcy jezdza jakos szczegolnie zle. Jezdza dokladnie tak jak Polacy. Natomiast prawda jest, ze najwazniejsza czescia auta jest klakson. Po dniu w Londynie, gdzie kierowcy mega uprzejmie zatrzymywali sie na widok pieszego, tutaj trzeba miec oczy dookola glowy. Chociaz moze nie do konca, przeciez trabia. :-)
2 minuty po pierwszym wyjsciu z hotelu zaczepil mnie Arab. Ale nie, ze kup pani Prade, Versace, Pashmine czy perfumy, tylko zagadnal, czego szukam etc. Byl bardzo mily, zaprowadzil mnie do sklepu z woda (pogoda upalna, podstawowe zaopatrzenie), pokazal Carrefoura i stacje autobusowa, oraz tlumaczyl, ze Arabowie to nie terrorysci. Odkad odstawil mnie pod Carrefourem minelo moze 3 godziny, a dzwonil juz 2 razy. Raz nie odebralam. To tyle relacji na teraz. W ciagu ostatnich 48h spalam moze 8, z czego 4 w samolotach. Ile pod zimny prysznic i spac, zwlaszcza ze wpierwszym akapicie tego postu napisalam hotel przez ch. Na szczescie sie w pore spostrzeglam. Moze jeszcze wieczorem wychyne.

3 lis 2008

Trzeba sobie radzić, powiedział baca zawiązując buta glistą

Do białości wpienia mnie ostatnio rozkładanie rąk i "nie da się". I marudzenie. Bo przecież tylko tych najważniejszych rzeczy się nie da. Nie da się cudownie uzdrowić chorego na raka. Nie da się wymusić przyjaźni, milości, zaufania. Nie da się magicznie w ciągu tygodnia nadrobić wieloletnich zaniedbań. Ale do cholery, zorganizować rzeczy w sposób znośny się da. Wykonać telefon. Poradzić. Sprawdzić. Uśmiechnąć się. Poczekać parę minut. Dodać w bazie jedno pole na dodatkowe notatki.
Może to niedawna lektura "Delicji Ciotki Dee" Hołówki sprawiła, że zatęskniłam za anglosaskim podejściem. A może to korporacyjny dryl i to, że czerpię osobistą satysfakcję ze znajdowania i rozwiązywania problemów.
A do rozważań natchnęły mnie moje starania się w mBanku o kartę, które trwają, bagatela, 2 miesiące. Znalazłam już 3 błędy w ich systemie komputerowym (spoko, mam do tego talent i przyzwyczaiłam się). Nawet rozumiem, że poprawki tych błędów nie zadziałają wstecz. Mam duże zen i zadowole się przeprosinami i ponownie złożę wniosek/doślę dokumenty. Rozumiem również, że poczta polska gubi przesyłki wśród nich moją kartę. Nie upieram się, że to wina banku. Rozumiem, że panie i panowie z infolinii są słabo opłacani i nie znają się na usługach bankowych. Cierpliwie wytłumaczę obsłudze po drugiej stronie telefonu, że proszę o duplikat i dlaczego opcja "może Pani jeszcze trochę poczeka i ta karta do pani przyjdzie" nie jest dla mnie satysfakcjonująca. Zaproponuję, że w celu obejścia nierzetelności poczty, sama udam się do oddziału banku po odbiór przesyłki. "Nie proszę Pani, nie ma takiej możliwości". To może wyślą mi dokumenty kurierem, choćby i na mój koszt (zamiast płacić za benzyne, zapłace kurierowi). "Nie prosze Pani, w wyjątkowych przypadkach wysyłamy przesyłki niestandardowo na nasz koszt, decyzję o zasadności takiej formy doręczenia karty uzyska Pani w ciągu trzech dni". No tego już nie rozumiem, ręce mi opadają. Jak mi przeszedł wkurw, to cała sytuacja zaczęła mnie na serio bawić.
A tak poza tym? Licznik przekręcił mi się o rok do przodu, co stało się okazją do zwołania bardzo na ostatnią chwilę imprezy halloweenowej. Bardzo fajnej imprezy, dodam.
Niejako w ramach prezentu urodzinowego moj Tata skończył mi robić ściany w kuchni, co jest milowym krokiem na drodze ku końcowi remontu. Jako bonus dorzucił potem obiad (nie żadna knajpa, tylko sam siedział w kuchni i gotował) i kino.
Pod wpływem impulsu kupiłam dziś agd do kuchni. Po prostu zalogowałam się na stronie i kupiłam. Bo mam już dość zwiedzania sklepów, porównywania cen, funkcji i cholera wie jeszcze czego. Skoro te ileś tam lat radzę sobie bez opuszczanych grzałek do grilla, wskaźników nabłyszczacza i specjalnego palnika na wok, to mam szansę siłą przyzwyczajenia dociągnąć do emerytury. A potem to już tylko jacuzzi na jachcie, swieży tuńczyk z grilla i drinki z palemką. :-)
I tym optymistycznym akcentem (bo przecież mogłabym jeszcze tak parę stron maszynopisu ciągnąć, w końcu bez przerwy coś się dzieje) - dobranoc!